wtorek, 27 marca 2012

Tajemnica Michała Anioła z Chełmży

Ta opowieść zaczęła się w 2008 roku, gdy w podtoruńskiej Chełmży została odsłonięta tablica upamiętniająca znajdującą się tam synagogę. Po tym wydarzeniu, do Hanny Kaźmirek, nauczycielki historii z gimnazjum w Pluskowęsach, zgłosił się pan Rudolf Słowiński, mieszkający w miasteczku bibliofil, który wręczył jej zadrukowaną hebrajskimi literami pożółkłą ze starości karteczkę. – Może Pani uda się coś z tym zrobić – powiedział.
W zasadzie jednak, korzenie tej historii sięgają znacznie dalej w przeszłość, do lat 60. XX wieku, gdy pan Rudolf uratował skazany na przemiał tomik wierszy Michała Anioła, w tłumaczeniu Leopolda Staffa, wydany przez Jakuba Mortkowicza we wczesnych latach 20. Dzieło, opieczętowane przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Rypinie, pochodziło prawdopodobnie z biblioteki jakiegoś rozparcelowanego po wojnie okolicznego dworu.
- Zacząłem czytać. Książka była jednak mocno rozeschnięta i w pewnym momencie, z jej grzbietu wypadła właśnie tak karteczka – opowiada nasz bohater. – Zobaczyłem na niej hebrajskie litery, a że kultura żydowska była mi zawsze bliska, bo urodziłem się w Toruniu, a moi rodzice byli klientami pana Leisera, właściciela domu towarowego przy Rynku Staromiejskim (jego samego zresztą pamiętam), zachowałem tę karteczkę.
Lata 60. nie były jednak dobrym czasem dla pamiątek, jakie zostały po polskich Żydach. Papierek musiał więc czekać ukryty przez ponad 40 lat... Gdy już jednak wypłynął na światło dzienne, trafił w ręce zajmujących się konserwacją papieru fachowców Pracowni Konserwacji Zabytków w Toruniu. Pani Daria Kordowska, która tam wtedy pracowała i się nim zaopiekowała, zamieniła antyczny strzępek w jedną całość. Jej zdaniem, papier pochodzi z przełomu XIX i XX wieku, a pod grzbietem książki umieścił go zapewne ktoś, kto tom oprawiał, by tą część książki wypchać.
Czyżby historia, która na początku, pachniała wielką tajemnicą, miała mieć takie proste zakończenie? Nic z tych rzeczy! Jej sensacyjny wątek dopiero zaczyna się zaczynać, konserwacja dała papierkowi szansę przemówić. Odzywał się on jednak niewielkim fragmentem tekstu, napisanym w niezrozumiałym języku. Jego zeskanowaną wersję rozesłałem więc ludziom, którzy mogli uchylić rąbka tajemnicy. „To nie jest jidysz, ale hebrajski” – tyle udało nam się dowiedzieć w Polsce.
Wyrazy zachowane na fragmencie strony wyrwanej z jakiejś hebrajskiej książki, rozpalały jednak ciekawość w kolejnych umysłach. Po jakimś czasie dotarła więc do mnie odpowiedź z Izraela: „Mowa tu o miłości i muzyce”...
Ciekawie, bardzo ciekawie! Ale więcej z tych postrzępionych zdań pewnie nie uda się dowiedzieć...
Akurat! Dzięki pomocy pana Mariusza Bondarczuka, regionalisty z Przasnysza, cyfrowa wersja drukowanego antyku trafiła przed oblicze profesora Menachema Magidora, rektora Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Zawędrowała bardzo wysoko i daleko. Uczony rozpoznał na karteczce fragment jednego z „Opowiadań chasydzkich” Icchoka Lejbusza Pereca, wybitnego pisarza, uważanego za ojca literatury jidysz, na dodatek – w jego wersji najbardziej zabarwionej polszczyzną.
- Oryginalnie dzieło to zostało napisane i wydane właśnie w jidysz, później, sam Perec przetłumaczył je na hebrajski i w takiej wersji wydano je ponownie. Następnie ukazało się ono w języku polskim – tłumaczy profesor. – Niestety nie wiemy, kiedy dokładnie w księgarniach pojawiła się jego hebrajska wersja. Sądzę, że musiało się to stać w okolicach 1890 roku.
Taki mały papierek i tyle ciekawostek! Na koniec dodajmy więc jeszcze jedną, również przekazaną przez profesora Menachema Magidora. Icchok Lejb Perec urodził się w Zamościu, gdzie jego rodzina mieszkała do stuleci (miała pono sefardyjskie korzenie). Z niedalekim Lublinem związana jest natomiast familia Marii Skłodowskiej-Curie. Wnuki obojga są obywatelami USA i mieszkają w Bostonie, jako mąż i żona.
Jaki ten wielki świat potrafi być czasami mały! Pewnie jednak nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie historia małej karteczki, która przypadkiem wypadła z grzbietu książki uratowanej przez bibliofila z Chełmży. Końcówka tej opowieści byłaby nam obca, gdyby zadrukowany skrawek nie został odreanimowany przez konserwatorkę papieru. Nic byśmy o tym nie wiedzieli, gdyby w odczytanie treści nie włączyło się tyle osób. Historia potomków dwojga wielkich postaci zatoczyła koło, i choć nie jest bezpośrednio związana z chełmżyńskim odkryciem, dopisuję ją - tak na marginesie...
Tekst ten, w nieco zmienionej postaci, ukazał się w sobotnim dodatku „Nowości” 24 marca 2012 roku, jako część wkładki poświęconej konserwacji papieru. Bardzo ciekawy temat, szkoda tylko, że opracowany musiał zostać w dużym pośpiechu, konkurując z masą tematów bieżących. Choć ukazał się niemal sto lat po wypłynięciu „Titanica” mam nadzieję, że nikogo tą wkładką nie pogrążyłem.
Na zdjęciu widać papierek przed konserwacją, czyli w chwili, gdy strach było przy nim kichnąć.

Tak wygląda karteczka po konserwacji, zadrukowana jest oczywiście dwustronnie.
Cztery lata temu, gdy papierek się pojawił, musiał przemierzyć kawał świata i został odcyfrowany niemal cudem. Nieco później jego droga byłaby zapewne znacznie krótsza. Oddałbym go ojcu Maksyminowi Tandkowi, franciszkaninowi, który w 2008 roku tworzył w Toruniu Wyższą Szkołę Filologii Hebrajskiej i to by za pewne wystarczyło. Nie musiałbym fatygować tylu ludzi, z rektorem jerozolimskiego uniwersytetu na czele...
Dziś jednak, gdy opisuję burzliwe dzieje skrawka papieru, jedyna na świecie hebrajska uczelnia założona i prowadzona przez chrześcijańskich zakonników w Toruniu, chyli się ku upadkowi. Straciła większość studentów po tym, gdy franciszkański prowincjał z Poznania, o. Filemon Janka, z przyczyn niejasnych, ale wskazujących dość wyraźnie na głęboko zakorzenione pod mnisim habitem ludzkie kompleksy i przywary, pozbawił ojca Maksymina stanowiska i kazał mu się wynieść z miasta.
Dziś więc wszystko wróciło do punktu wyjścia. Swoją opowieść o Michale Aniele z Chełmży miałem zamiar ozdobić fragmentami opowiadania, którego ślad się na papierku zachował. Profesor Megidor wspomniał jego tytuł, nie podał jednak tłumaczenia kawałków zdań. O ich przekład chciałem poprosić ojca Tandka, jednak dziś siedzi on ukryty przez swoich przełożonych w poznańskim klasztorze. Został mi zatem rektor z Jerozolimy, ale ponieważ opowieść z geniuszem renesansu w tle, musiałem skreślić w gazecie bardzo szybko, na epistołę do profesora zabrakło mi czasu.

Budynek i tablica, dzięki którym papierek odzyskał głos.
Michał Anioł w pozycji horyzontalnej.

Grzbiet skarbonośny...
Ten tomik w założeniu miał przemawiać słowami Michała Anioła oraz Staffa. Rozgadał się jednak znacznie bardziej – dzięki papierkowi, pieczątce rypińskiej ubecji, której (naturalnie pieczątki) zdjęcie gdzieś mi się zgubiło. Kartkując ograniczone okładkami żółte papiery, znalazłem też wpis uczyniony pewnie piórem jakiejś przedwojennej dość lekkomyślnej pensjonarki.
Ileż ja tu, przy okazji tej historii rzeczy odkryłem! Przedwojenne dzieje toruńskich Żydów zostawiły po sobie w zasadzie same znaki zapytania. Niewiele dziś o nich wiadomo, mimo tego, że w czasach II RP największy dom towarowy w mieście należał do Żyda.
Pod jednym z wielu pytajników kryło się np. imię jego właściciela. Kim był M. S. Leiser, którego inicjały widać na wieszaku sfotografowanym poniżej? Na pewno dobrym pracodawcą, bo podobno, gdy endeckie bojówki w narodowym Toruniu przyszły pod domem towarowym na Rynku Staromiejskim namawiać do tego, by nie kupować u Żyda, pracownicy placówki wyszli im pewnego razu naprzeciw i obiły mordy.
Leiser miał na imię Moryc, choć pewnie pisał się inaczej. Pan Rudolf w każdym razie zaopiekował się odnalezionym papierkiem, i wszelkimi innymi żydowskimi skarbami, ponieważ szacunek do kultury hebrajskiej wyniósł z rodzicielskiego domu. Jego ojciec produkował trumny i materiał do ich wyścielania kupował właśnie w domu towarowym Leisera – dzisiejszym PDT. Jako małe dziecię miał zresztą okazję jego gospodarza spotkać, co zresztą pamięta do dziś, bo przy okazji, dostał od swojej mamy lanie. Oboje trafili gdzieś na pana Leisera, a ten odezwał się do nich z żydowskim akcentem. Mały pan Rudolf zapytał więc matki, dlaczego ten pan tak dziwnie mówi, a w odpowiedzi oberwał od rodzicielki i usłyszał, że bez względu na to, do starszego powinien się odnosić z szacunkiem. Właściciel domu towarowego i autor przebudowy kamienicy, w której dziś PDT kwateruje, miał się według słów pana Rudolfa odezwać na to „Pani Słowińska, pani go nie bije. To przecież dziecko.
Wszelki ślad po Morycu – Moritzu? Leiserze urywa się jesienią 1939 roku. Co się stało z najbogatszym przedstawicielem liczącej ponad 1000 osób przedwojennej toruńskiej społeczności żydowskiej? Nikt tego nie wie. Czy, tak jak większość współwyznawców tamtego września opuścił miasto? A może po tym, gdy na froncie umilkły działa, razem z prawie pięcioma setkami żydowskich uchodźców do Torunia powrócił? Jeśli tak, to już w listopadzie tego diabelskiego roku, w okolicach PDT go nie było, bo w połowie miesiąca hitlerowcy ogłosili Toruń judenfrei wysyłając wcześniej jego mieszkańców do gett we Włocławku i Łodzi. Bez względu na wariant, człowiek tak ludzki dla swoich pracowników i dzieci klientów, musiał wojennej apokalipsy nie przeżyć.
Czy ktoś w obecnym PDT go wspomina? Chyba nikt.

Gdybym był szefem obecnego toruńskiego PDT-u, w jego centralnej części wystawiłbym gablotę i umieścił w niej ten wieszak. Tradycja przecież zobowiązuje... Dyrektorem jednak nie jestem, a ta wyjątkowa pamiątka sprzed lat, o której istnieniu najwyraźniej nie wiedzą nawet zajmujący się miastem historycy, jest obecnie jednym z eksponatów toruńskiego Muzeum Etnograficznego. W przedłużone obiektywem aparatu oko wpadła mi podczas zorganizowanej w tym cudownie pachnącym drewnem miejscu pierwszej wystawie Albumu Rodzinnego mistrza Romana Sucha. Odwiedziłem ją chyba trzy razy i nie wiedziałem, na co mam przede wszystkim patrzeć, na zdjęcia ze zbiorów czytelników naszej gazety, czy też na uzupełniające je elementy wystroju sali. Bo wystawa została zaaranżowana wspaniale!
Jeśli zaś chodzi o opowieść pana Rudolfa, kryje ona kilka niezwykle ciekawych innych wątków wartych odnotowania i przebadania. Pierwszy z nich wrzeszczy jak Hitler i jeśli ktoś miał szczęcie usłyszeć brzmienie lutni Hemara, zmusza do tego, by pod nosem zanucić szlagier przedwojennego polskiego kabaretu „Wąsik, ach, ten wąsik”. WĄSIK SPRZED “DYKTATORA”
Zanim faszyści zatopili II RP we krwi, skazując jednocześnie na zagładę całą protestancką cywilizację kwitnącą nad Wisłą od narodzin reformacji, rodzina pana Rudolfa mieszkała w kamienicy należącej do Niemca. Jako jedyna przed wojną posiadała radio, a rodzice zbawcy naszego żydowskiego papierka pozwalali swojemu gospodarzowi słuchać przy jego głośniku przemówień Hitlera. Tak po prostu, po ludzku... Gospodarz jednak również o swoim człowieczeństwie nie zapomniał, bo gdy w czasie okupacji, u polskich lokatorów zjawiło się Gestapo, on ich obronił.
A hitlerowcy mieli powody, żeby na Słowińskich dybać. Starszy brat pana Rudolfa, absolwent gimnazjum im. Kopernika, bliskiego mi, bo sam się przez jego licealne mury przewinąłem, w czasie wojny prowadził tajne komplety. Podobno wykształcił w ten sposób pierwszych magistrantów Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, którzy zresztą stawili się na jego pogrzebie niedługo po wojnie.
Mnie jednak najbardziej zaintrygował inny wątek. Przedwojenny Toruń żydowski jest dziś dla nas terra incognita. Wszyscy, którzy go budowali, podczas tego horroru zginęli, bądź zaginęli. W 1945 roku, do wyzwolonego miasta zaczęli jednak ściągać nowi mieszkańcy, w tym również pochodzący z kresów Żydzi. Ktoś z nich dowiedział się, że Słowińscy wcześniej na starszych braci w wierze patrzyli przychylnie, zatem zameldował się u nich pytając, czy by nie przyjęli pod swój dach jednego z przesiedleńców. Pan Rudolf opowiadał, że pokój w ich mieszkaniu zajął człowiek pięknie śpiewający, pewnie przedwojenny kantor. W Toruniu poznał kobietę, z którą się ożenił. Mieszkanie Słowińskich było więc chyba świadkiem ostatniego w dawnej stolicy Pomorza ślubu żydowskiego.
Któregoś dnia, po pogromie kieleckim, współlokatorzy jednak zniknęli. Zostawili kartkę, że jadą do Palestyny, później odezwali się chyba ze Szczecina, skąd wypłynęli do Izraela, skąd również przez jakiś czas dawali o sobie znać.
Żydowska pocztówka ze Szczecina? Jak te miejsce pięknie wtedy śpiewało! 8 grudnia 1947 roku urodziła się tu Chava Alberstein, izraelska Joan Baez. A może inaczej, Joan Baez, choć nieco starsza, stała się amerykańską Chavą Alberstein? Obie panie zostały później w USA i Izraelu boginiami z gitarami. Która z nich śpiewa lepiej? JOAN BAEZ
CHAVA Jidysz przez te „bidne drobne grosze się kłania” A Chaja, ofiara Treblinki, patrzy jakoś na nas z nieba tymi swoimi zielonymi oczami...
Opowieść pana Rudolfa wyznaczyła trzy szlaki, którymi warto podążyć. Ten żydowski jest jednak chyba najciekawszy, bo prowadzi do miejsc historykom całkowicie nieznanym. Toruński przystanek na trasie Exodusu do Ziemi Obiecanej trwał raptem kilka lat. Przed początkiem lat 50. miasto znów było judenfrei. Jedyny tekst na temat tych kilku lat powojennej historii żydowskiego Torunia popełnił świętej i świetnej pamięci profesor Zenon Hubert Nowak. Wspomniał tam o dwóch powojennych siedzibach toruńskiego przedstawicielstwa Centralnego Komitetu Żydów Polskich. Pierwsza znajdowała się na starówce, druga przy ulicy Konopnickiej. Pan Rudolf tyle opowiadał o swoim sąsiedzie kantorze, wspomniał także o tym, że do ich mieszkania trafiały dary od Żydów z zagranicy, które były odbierane przez miejscowych starszych braci w wierze. Zadałem zatem pytanie, jakie słuchając tego wszystkiego, powinienem postawić już dawno – gdzie pana rodzina w Toruniu mieszkała? Przy Piekarach – odparł bohater tej opowieści... Wygląda więc na to, że trafiłem na świadka związanego mieszkaniową ścianą z pierwszą powojenną siedzibą CKŻ w mieście... Niezwykłe to odkrycie, bo przecież powojenne żydowskie dzieje Torunia kryje mrok tajemnicy.

12 komentarzy:

Anek pisze...

Ależ Pan starą historyjkę wyciągnął :) Pamiętam ją z Liciszew jeszcze :P

Ładny tasiemiec - raz na jakiś czas nie zaszkodzi.

Anonimowy pisze...

Redaktorze Szanowny,

bez obrazy, ale plecie Pan androny, jak nie przymierzając, niejaki Kalinowski Krzysztof w lutowym artykule w GW na temat pomnika Kopernika!!! Faktem jest, że o historii Żydów toruńskich jesienią 1939 r. niewiele wiadomo i chyba niewiele da się na temat ich wywózki z Torunia odnaleźć; to samo dotyczy okresu po 1945 r. Ale nie usprawiedliwia to oskarżanie "historyków zajmujących się historią Torunia" o całkowity brak wiedzy na temat rodziny Leiserów. Gdyby Pan więcej czytał ;), to wiedziałby Pan, iż:
1/ pierwszy przedstawiciel rodziny Leiserów (Herman Simon Leiser) osiedlił się w Toruniu w 1804 r., był w latach 30. rabinem. Podobnie jak rodzina Kalischerów, Leiserowie też wywodzili się z Leszna.
2/ już od początku XIX w. rodzina Leiserów mieszkała na Rynku Staromiejskim, z czasem powiększała swój stan posiadania, w II poł. stulecia i na początku XX w. należały do jej przedstawicieli następujące kamienice: nr 3 obok Apteki Królewskiej (Nathan Leiser), Nr.2 na rogu Żeglarskiej (Julius Leiser wybudował obecnie stojący tam budynek (1913), nr 12 (Meyer Leiser, potem Bernhard Leiser), Nr. 15 (Simon Leiser), no i oczywiście kamienice pod nrem 34 (lata 80. XIX w. Moritz Simon Leiser) i 35 (obie na początku XX w. należą do Adolpha i Isidora Leiserów) - czyli Dom Towarowy.
3/ Założycielem finansowej zasobności rodziny był kupiec Nathan Leiser, zmarły w kwietniu 1901 r., to on założył Dom Towarowy, był też od 1864 r. przewodniczącycmn gminy żydowskiej. Należał do najbogatszych pod względem dochodu mieszkaców miasta w końcu XIX stulecia.
Nie jest więc tak, że nic nie wiadomo na temat Leiserów, choć oczywiście, gdyby im poświecić uwagę, dałoby się wycisnąć ze źródeł jeszcze więcej.

**********************

Piszę Pan: "Oboje trafili gdzieś na pana Leisera, a ten odezwał się do nich z żydowskim akcentem." Toż ręce załamać. Kto jak kto, ale Pan powinien się orientować, że toruńscy Żydzi mogli mówić po polsku wyłącznie!!!!! z niemieckim akcentem. Ignorancja kompletna! Miesza Pan porządki kulturowe i stereotypy o Żydach z zaboru rosyjskiego czy Galicji. Leiserowie pewnie znali hebrajski, ale jaki mogli mieć akcent żydowski?????
Moritz a nie żaden Moryc. Toruń i jego Żydzi to nie kraina "Sklepów cynamonowych"!

No i sprawa ulicy Piekary. W 1957 r. w mieszczącym się na tej ulicy Zespole Adwokackim nr 1 zawartych zostało kilka umów pomiędzy przedstawicielem Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce Gerberem Majerem a np. przyszłym opiekunem cmentarza żydowskiego. Zespół ten również potem reprezentował wobec władz miejskich Towarzystwo wnoszące o przejęcie prawne nieruchomości po toruńskiej gminie żydowskiej. Tuż po 1945 r. pojawiła się mieście nieliczna grupka Żydów, ale ze względu na jej nikłość nie czuli się oni w Toruniu dobrze i szybko opuścili miasto przenosząc się do ośrodków, gdzie w tym czasie była jeszcze spora mniejszość żydowska.

****************
Uważam, że doskonale się stało, że znika owa pseudowyższa szkoła hebrajskiego. Czy nie widzi Pan, że nauczanie hebrajskiego i o kulturze Żydów przez jakikolwiek zakon katolicki to to samo, co oddanie np. nauczania teologii protestanckiej takim np. jezuitom? Zaprzeczenie wszelkiej logiki. Jakby diabeł nauczał o aniołach! Poza tym szkoła owa była jednym wielkim humbugiem, mówiąc po pomorsku - i manipulacją umysłami młodych ludzi, którym obiecywano wielkie perspektywy zawodowe! Jakie? W ilu krajach na świecie mówi się po hebrajsku? No ilu? Dyplomacja? Turystyka? Absurd. Ciesze się, że szkoła, miejmy nadzieję, zniknie z Torunia calkowicie. Co dopełni jednocześnie ukryty cel jej założenia, jakim było zdobycie na szczytny cel budowy gmachu szkoły funduszy unijnych. Czy nie jest przypadkiem, że odwołanie Tandka nastąpiło zaraz po rozliczeniu finansowym inwestycji franciszkanów?

I to by było na tyle!

A wieszak nie jest unikatem, inni też takowe przyrządy posiadają i nadal używają do wieszania. Nawet redaktorów! ;)

Anonimowy pisze...

W latach 60 XX wieku na ul. Panny Marii , mieszkała rodzina Żydów .Pamiętam Esterę chodziła do Szkoły Podstawowej nr.8 , na ul. Piekary .1969 wyjechali .

SzymonS pisze...

Szanowna Pani Profesor!
Czasami łatwiej jest chyba rozmawiać z filozofami. Takiemu można nawet powiedzieć, że nic nie wie, a on, jeśli jest wierny klasykom, przyjmie to ze spokojem i odpowie, że jest tego świadomy. Z historykami najwyraźniej bywa inaczej...
Bardzo dziękuję za kolejną ciętą ripostę, z jaką spotkało się moje zdanie o toruńskich zagadnieniach przez historyków słabo spenetrowanych. Człowiek uczy się przez całe życie, bez względu więc na okoliczności, miło mi, że dzięki temu komentarzowi zmądrzałem. Czegoś się dowiedziałem, inne rzeczy sobie przypomniałem. Nie przeczę, że na czytanie czasu mi często brakuje, spokojnie jednak, nie ograniczam się wyłącznie do lektury gazet. Połknąłem m.in. „Żydów w Toruniu” Adama Marolewskiego, gdzie Moritza Lesisera można znaleźć zameldowanego przy Rabiańskiej 10. Przyznaję, że o tym zapomniałem i opisując historyjkę chełmżyńskiego papierka, nie sprawdziłem. Poniekąd dlatego, że nieco wcześniej rozmawiałem z Pani koleżanką spod sztandaru Klio, dla której imię kupca wraz z wieszakiem, na którym ma mnie Pani ochotę powiesić, było nowością.
Kiedyś marzyło mi się toruńskie archiwum historii mówionej, coś na wzór tego co gromadzi lubelska Brama Grodzka. Rozmowy z panem Rudolfem zatem nagrałem i zachowałem. Wróciłem do nich teraz i prostuję – nie powiedział, że Leiser mówił z żydowskim akcentem, dziwił się, „dlaczego ten pan tak dziwnie mówi”. Z pewnością jego ucho przykuł niemiecki akcent. Ma Pani rację, osiadły tu od pokoleń kupiec, nie mógł się odezwać inaczej. O szczegóły pana Rudolfa zapytam. Akcentów żydowskich z przedwojennego Torunia jednak bym nie wyganiał. Z historią biorę się za bary po amatorsku, polegając na tym co usłyszę i przeczytam (bo mimo wszystko coś czasami przeczytać mi się zdarza), jednak wspomniany już tu Marolewski, sporo miejsca w swojej pracy poświęca sporom, jakie przed 1939 rokiem w Toruniu wiedli ze sobą Żydzi zakorzenieni i ci przybyli po 1920 roku z Kongresówki. Myli się?
Zarzuca mi Pani plecione androny... Tym razem więc ja poproszę o brak obrazy, ale jak mam inaczej nazwać wywód dotyczący toruńskiej Szkoły Hebrajskiej? Bogu dzięki, katoliccy duchowni do chrześcijańsko-żydowskiego dialogu wnoszą całkiem sporo. Jasne, ich wkład mógłby być większy, jednak garści mądrych zdań rzuconych przez kilku światłych, nie można lekceważyć. Szkoda taką iskierkę zadeptać, lepiej na nią dmuchać w nadziei, że zrodzi się z niej jakiś większy ogień.
Niech będzie, WSFH franciszkanów przerosła, jednak jej architektem i pierwszym rektorem, został jeden z zakonników. OK., on również najwyraźniej wzniósł się znacznie nad poziomy współbraci, za co zresztą solidnie dziś obrywa. Cóż z tego jednak? Przynajmniej do grudnia ta szkoła dawała nadzieję. Wiem, że Podgórz, to już nie Pomorze, czy jednak rozmawiała Pani z twórcą tej uczelni, jej studentami? Ja tak i zamiast ludzi – jak Pani pisze – zmanipulowanych, znalazłem samych pasjonatów, których we franciszkańskie progi zaprowadziła ciekawość, podobno pierwszy stopień do wiedzy...
Wokół uczelni kręciłem się niemal od chwili narodzin, udało mi się zatem poznać jej plany na przyszłość, z czasów, gdy zajęła się nią fundacja Haskala. Proszę mi wierzyć, że Roman Karkosik swoich milionów nie inwestował na marne. Ta szkoła miała istnieć, przynosić dochody, zostawiając miejsce dla jej pierwszego rektora i zapalonych przez niego entuzjastów. Ja tam bywałem, spotykając różne, skryte pod jarmułkami niesamowite persony. Zapewniam, że to w co Pani wątpi, było i może jest możliwe. Wystarczy tylko, aby kilku braci mniejszych przestało się prezentować w wersji nikczemnie małej.
Jeśli zaś chodzi o odwołanie ojca Tandka zaraz po rozliczeniu inwestycji franciszkanów... Pani wybaczy, w sprawach historycznych może nie jestem wystarczająco doczytany, ale teraźniejszość z uwagą śledzę na bieżąco. Życzy sobie Pani poznać kulisy tej decyzji? Służę uprzejmie.

SzymonS pisze...

PS, bo w poprzednim komentarzu zabrakło mi miejsca.

Co się zaś tyczy antycznych wieszaków... Ich bogactwa w szafie szczerze zazdroszczę. Jak dowodzi jednak historia bratniej historycznej duszy, co imienia Leisera musiała specjalnie szukać, lepiej takich antyków na wieszanie redaktorów nie marnować. Szubienica – to brzmi już bardziej profesjonalnie. Zwykły wieszak wytrzyma ciężar płaszcza, jednak obciążony redaktorskim ciałem się zarwie. Szkoda by było takiej pamiątki. Niech więc zatem poszuka Pani potomków toruńskiego kata. A jeśli Pani takowych znajdzie, proszę pozwolić mi zrobić z nimi wywiad. Później mogę pójść na Wiesiołki.
Kolejnemu Anonimowi – już chyba nie temu z historycznych Gallów? Za żydowską wskazówkę bardzo dziękuję. Sam również dotarłem do dwóch rodzin żydowskich z powojennego Torunia. Może uda się z nich kilka wiadomości wykrzesać?

Anonimowy pisze...

Redaktorze,

zdekonspirował mnie Pan! ;) Co do wieszaków, proszę się nie obawiać, mam niezła kolekcję, m.in. z Reichenbachu czyli Dzierżoniowa i ojczysto-rodzinnego Grudziądza. Nie musi Pan akurat na Leiserze powiewać! ;)

Jako że nic tak dobrze nie trwa, jak akta sądowe i inne o konfliktach, trwają także te o sporach w ramach toruńskiej gminy wyznaniowej w latach 20., więc Marolewski się nie myli. Ale ci przybysze z akcentem mało mnie interesują, zostawiam ich badaczom innych opcji.

A co do WSFH, sądzę, że zarówno Tandek, jak i nieliczni studiujący, byli naiwni. Im osobiście nie odmawiam zaangażowania, ale mam wrażenie, że jednaki mogę mieć rację przypuszczając, iż intencje zakonu były inne i czysto doczesno-materialne. Bo szkoły nie będzie, a gmach pozostanie!
Ale oczywiście może przeze mnie przemawiać wrodzona bądź nabyta zgryźliwość, jako że ów sławny zakonnik toruński nie zniżył się do jakichkolwiek kontaktów z szeregowym historykiem w mej skromnej osobie, czy to z okazji napisania o cmentarzu, czy to np. z okazji odsłonięcia tablicy ku czci Kalischera. W związku z tym nie dana mi była szansa na poznanie jego cennej osoby, a tym bardziej, poglądów!

Anonimowy pisze...

OOOO!!!
To mi wiadomość - Rabiańska 10 - ja tam mieszkałem znacznie później lata 60 XX wieku .Dzięki .
Tak uciska i wierci mnie pytanie , gdzie w Toruniu jest ul.Janusza Korczaka i ul.Ireny Sendlerowej ? Jest ul.Szarika i innych bohaterów a dla BOHATERÓW miejsca brak . Czy w Toruniu panuje fobia na punkcie ŻYDOSTWO? Pan to zmienia - powodzenia .

Anonimowy pisze...

Ja od 29 lat dojeżdżam di Chełmży i nie wiedziałam. Dobrze, że jest ktoś, kto podsuwa takie kąski, szczególnie przez wielkanoca i przed moja kolejną wyprawą do Izraela.Proszę o więcej.Pozdrawiam.ewa wilewska

Krystyna pisze...

Zyczę Panu wielu wspaniałych odkryć i wspaniałych tekstów. Jest Pan rewelacyjny!! a może warto to opublikować, nie tylko na stronie, ale w książce

Anonimowy pisze...

nie rozumiem, dlaczego Pani Profesor (fakt - w tonie lekko żartobliwym) tak ostro "pojechała" tekst Pana SZ.S. robota popularyzatora dziejów różni się nieco od roboty profesjonalnego badacza. profesionalni badacze mogą (a nawet muszą) wytykać sobie błędy i niedopatrzenia. robią to przeważnie na łamach specjalistycznych czasopism, w działach wypełnionych recenzjami. rola popularyzatora polega natomiast na tym, że czyta, co się da. gada, z kim się da. jeździ na rowerze, gdzie się da, a później (w formie lekkiej i strawnej)przekazuje zgromadzoną wiedzę tym, którzy pewnie nie mają zwyczaju sięgać po literaturę naukową. jeśli popularyztorski wywód będzie wystarczająco "plastyczny", jest szansa, że zanęcony odbiorca sięgnie po "poważną" literaturę. ba! może nawet bardziej zaintrygują go przypisy i sygnatury dokumentów, na podstawie których formułowano wnioski, niż właściwa treść pracy.

P.S.
książka o cmentarzu żydowskim świetna. szczególnie interesująca wzmianka o wsi Majdany.

2.P.S.
jestem, jak to się mówi, w posiadaniu identycznego wieszaka, więc jeśli gablota w PDT kiedyś powstanie, służę:)

serdeczne pozdrowienia dla wszystkch

Anonimowy pisze...

bo chodzi, mówiąc krótko, o to, że kiedy pisze sie poważnie i naukowo, etyka i poczucie profesjonalizmu wymaga od badacza przeczytania wszystkiego, co na dany temat napisano. wymaga krytycznego spojrzenia na dotychczasowy dorobek i "wygrzebania" tego, czego jeszcze "nie wygrzebano". ale kiedy się popularyzuje, ważniejsza jest "dobra historia". ważniejsza jest umiejętność rozpalenia iskry w głowie odbiorcy. co odbiorca z tą iskrą zrobi, tu już jego sprawa:)

SzymonS pisze...

Za wszystkie słowa, krytyczne bardziej i mniej, bardzo dziękuję.