czwartek, 31 maja 2012

Boskie Bydgoskie

Rany, co to było! Po latach znów otworzyliśmy „Esplanadę”, czyli najbardziej elegancką restaurację przed i powojennego Torunia. Rozłożyliśmy się pod blokiem przy ulicy Konopnickiej 4, stojącym na miejscu „Eski” i dziedziczącym po niej numer. Zdjęcia, jakie udało się znaleźć w archiwach Czytelników „Nowości” zawisły na otaczającym kiedyś lokal parkanie. Już podczas ich rozwieszania, a jeszcze przed oficjalnym otwarciem wystawy, spadł na nas grad wspomnień. Oberwanie sentymentalnej chmury trwało zresztą do samego końca. Przez cztery godziny gramofon wydobywał z siebie trzeszczące starocią dźwięki, a ja gadałem, bądź słuchałem, marząc wreszcie o tym, by usiąść i się napić. Choć byłem gospodarzem knajpy, nie mogłem sobie jednak na to pozwolić, bo cały czas ktoś przychodził, opowiadał, bądź wymagał oprowadzenia. Nasłuchałem się więc fantastycznych rzeczy, byłem świadkiem spotkań znajomych, którzy nie widzieli się przez ładnych kilka dziesiątków lat.
Zdjęć, na zorganizowanej przez „Nowości” części kolejnego święta Bydgoskiego Przedmieścia nie zrobiłem prawie wcale. Zajęty byłem. Bardzo twórczo.

Restauracja, którą odgrzebaliśmy, była toruńskim matecznikiem tanga. Zatem tango na Bydgoskie wróciło, choć zamiast po deskach parkietu, krążyło na chodniku, lub na rozwiniętym dywanie. Tancerze wraz z gramofonem, wpadli w oko ekipy Telewizji Bydgoszcz i trafili do „Zbliżeń” z 26 maja. Dzięki temu spojrzałem na całą imprezę z zewnątrz. Spodobało mi się, a biorąc pod uwagę to, jak długo zasiedzieli się u nas dawni bywalcy „Eski”, myślę, że oni również wrócili zbudowani.
Wpis zapraszający na wystawę ozdobiłem zdjęciami orkiestry grającej w „Esplanadzie” w latach 60. Jak to łatwo jest przez uszy dotrzeć do serca, odwiedzający nas restauracyjni bywalcy, często wymieniali nazwiska muzyków. Tu jest fotografia orkiestry z lat 30., o której niestety, nie wiemy nic.
Hmm, jak ja lubię takie stare kasy! Ta służyła w „Esplanadzie” bardzo długo, bo została sfotografowana przed wojną i była wykorzystywana także po niej.
Sądząc po strojach i fryzurach, zdjęcie na tarasie knajpy zostało wykonane niedługo po wojnie. Pani, od której wydobyłem fotografie z lat 30. – jej ojciec, Jan Ziółkowski (na zdjęciu personelu z lat 30. stoi w górnym rzędzie po prawej), był w „Esplanadzie” wtedy i po okupacji, kelnerem, rozpoznała także meble sprzed 1939 roku.
Wydawało mi się, że wystawa będzie podsumowaniem esplanadowych poszukiwań, ale wygląda na to, że za rok na święcie Bydgoskiego, sentymentalną restaurację będzie trzeba otworzyć ponownie. Tyle się podczas tej soboty nasłuchałem... Ludzie, którzy nas odwiedzili, masowo wspominali wypite tu wódeczki, oraz różnych wielkich, co za progiem restauracji szukali natchnienia. Poza tym, dla wielu, wystawa stała się bodźcem do wydobycia z domowych zakamarków różnych pamiątek. Jak ja lubię za to swoją gazetę...
Cóż, nasze wykopki zaczęły się od sąsiadującej z powojenną „Eską” wytwórni lodów Toruńskich Zakładów Gastronomicznych. Przygotowując tegoroczną wystawę starałem się jakoś to źródełko zaznaczyć zapraszając rodzimych cukierników. Nie udało się, jednak przy okazji usłyszałem, że bracia Lenkiewiczowie mają mobilną lodówkę sprzed kilkudziesięciu lat. Zepsutą, ale mam nadzieję, że do przyszłego święta Bydgoskiego uda się ją naprawić.

Personel „Esplanady” w latach 30. Drugi od lewej siedzi pan Tobolewski, wtedy kelner, a po wojnie szef restauracji i bohater krążącego po mieście przysłowia: „Masz pieniądze? Skocz do Eski, ugości cię Tobolewski”. O tym człowieku opowiadał niemal każdy z naszych gości, zresztą nie tylko o nim, bo podczas tych czterech pracowitych godzin złowiłem również pyszną historię o psie Tobolewskiego, który... jeździł tramwajem. Poważnie i choć za przejazd nie płacił (to tylko czarne koty w Moskwie próbują w tramwajach kasować bilety), wszyscy konduktorzy go znali i wiedzieli, gdzie powinien wysiąść. On zresztą również to wiedział. Tobolewskiego pamiętali wszyscy bywalcy restauracji, nikt jednak nie mógł mi powiedzieć, jak szef miał na imię. Już prawie straciłem nadzieję, a jednak, tuż przed zamknięciem naszej reaktywowanej knajpy, znalazł się przybysz, który znał odpowiedź na pytanie – Bolesław.
Jeszcze raz gramofon, który genialnie tego dnia się spisał. Dzieło dwóch toruńskich teatrów, tubę pożyczyłem w Horzycy, pudło zrobił pan lalkarz z Baja. Świetnie mu to wyszło, bo przednia ściana składała się wyłącznie z aksamitu, przez co doskonale było słychać trzeszczące dźwięki z ukrytych wewnątrz głośników. Wrażenie było takie, jakby muzyka płynęła z tuby.
Nie wiem, czy kiedyś ktoś w „Esplanadzie” grał w piłkę. Nasza reaktywowana restauracja była jednak szeroko otwarta, cieszyła się więc również z wizyty Maradony – starszego i młodszego.
Szczepan Burak, dyrektor miejskiego Wydziału Środowiska i Zieleni oprowadza po parku na Bydgoskim swoją wycieczkę. W tym miejscu, stojąc nad nieczynną od wieków kaskadą, opowiada zapewne o tym, że w tym roku miasto ma zamiar znów puścić tu wodę.
Wodospad i staw bez wycieczki. W tej wodzie przed wojną pływały złote rybki... Mi się to piękne i spokojne miejsce nadal niezbyt przyjemnie kojarzy z testem Coopera. W dużym skrócie polega on na dość długodystansowym bieganiu. Kiedyś w ogólniaku zaliczaliśmy go biegając wokół tego oczka przykrytego rzęsą oczka.
Czołg w parku, czyli kolejna atrakcja święta. Zrekonstruowany pojazd czekał na ułanów i kamerę, Marcin Gładych miał bowiem zamiar kręcić tu kolejną scenę do swojego najnowszego filmu „Panoptikon”. Kiedy dotarliśmy na plan, maszyna stała jednak i czekała na ułanów, którzy utknęli gdzieś na moście.
Bidula. Taka ładna i taka pochylona... Zmęczoną wiekiem werandę można zobaczyć przy ulicy Reja, blisko jej rogu z Bydgoską.
A to już kawiarenka sąsiedzka przy Mickiewicza 142, czyli w „Żandarmerii”, choć dowodów na to, by kiedyś takowa tu kwaterowała, jak dotąd nie udało się znaleźć. Nie szkodzi, bo i bez przeszłości, miejsce to jest jednym z najbardziej urokliwych punktów przedmiejskiego święta. Chyba przestanę je jednak polecać, bo w tym roku zrobiło się to dość tłoczno.

O tej klatce schodowej napisałem rok temu, że pachnie herbatą. Tym razem wonie roznosiły się tu podobne.
Ten wyglądacz skojarzył mi się z ponurym i złośliwym zębem. Tak jakoś.
No i czego się krzywisz, potworze?
Czytelnia na półpiętrze. Ładna, prawda? Czytać można już na schodach, czy też raczej wchodach, bo najpierw po nich weszliśmy, by dopiero później, przy ich pomocy, zejść. Wygląda na to, że po świętującym Bydgoskim chodzą same żarłoki, bo o ile konkurencja przy stoliku z wypiekami była spora, to czytelnia ziała raczej kameralną pustką.


I kawałek podwórkowego świata oglądany z wysoka.
Już myślałem, że napis, który wyjrzał spod tynku, odpadłego z fasady kamienicy przy ulicy Sienkiewicza zniknął, nim udało mi się go sfotografować. A jednak...
Oczy Wielkiego Brata miejskiego monitoringu patrzą na Bydgoskim w różne, często dość zaskakujące strony.
No tak, pustynia podobno istnieje tylko po to, by gdzieś kryć studnię. Bydgoskie takich źródełek ma wiele, jedne z najciekawszych bije na końcu ulicy Danielewskiego. Kiedyś wiodła ona do jednej z najciekawszych kuchni, jakie widziałem, teraz zdaje się istnieć przede wszystkim dlatego, żeby doprowadzić do znajdującego się na jej końcu pałacu piernikowego króla – Weesego.
Pałac przez wiele lat mieścił w swoich murach uniwersyteckich geografów, z wizyty w nim pamiętam piękne krany i zlewy. Później jednak został przez UMK sprzedany.
Kończąca tegoroczne święto Bydgoskiego impreza na pałcykowym podwórku, była jedną z ostatnich szans na przekroczenie zamkniętej od dość dawna bramy. Dwa dni później budynek przejęła Izba Lekarska.
Pożegnalne spotkanie nazywało się Boskie Bydgoskie i mam nadzieję, że nie będzie mi miało za złe, że pożyczyłem sobie od niego tytuł tego rozdziału.



1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Napisał pan - w tym stawie itd . jeszcze w latach 60 XX wieku pływały złote rybki .Przyjemnie było pójść w te okolice na wagary - a chodziłem .