Ojoj, dlaczego nie wziąłem sobie na drogę pontonu, kąpielówek, lub chociaż piknikowego kocyka? Wszystko w Wansee do tego zapraszało. Upał, ogromne wodne przestrzenie... I te tłumy rowerów przed stacją S-Bahnu. Bardzo ładną, zbudowaną w 1927 roku. Fajnie by było, gdyby i u nas stare dworce kolejowe wyglądały podobnie.
Budynki budynkami. A ta woda i setki żaglówek? Zad sam się rwie, by na tym brzegu przysiąść, a nogi skaczą, by się choć zanurzyć. Nic z tego jednak, trzeba iść dalej.
Trzeba iść, by odkryć do granic wizualnych możliwości zadbane piękno kolejnych uliczek. Pełnych zieleni i... stylowych samochodów.
Tu jest na przykład wiekowe volvo.
A tu znów prawdziwa angielska taksówka. Ciekawe, ile jej pasażer zapłacił za kurs do tego berlińskiego raju.
Raju, bo jakże inaczej można nazwać miejsce tak zazielenione...
... i zabudowane? Kilka wpisów temu rozpływałem się nad wschodniopruskimi dachami, dorzucę więc do tego jeszcze okna, również w rodzinnych mych stronach bardzo popularne.
Docierając do tego domu minąłem muzeum secesji. Świadomie, bo na zwiedzanie muzeów nie miałem nastroju.
Musiałem się spieszyć, aby zobaczyć śmieszne rzeczy.
Nowe szklane domy z pięknym widokiem na jezioro.
I nacieszyć oczy mnogością rozłożonych nad Hawelą i jej rozlewiskami siedzib klubów żeglarskich. Niektóre z nich pyszniły się tradycjami sięgającymi połowy XIX wieku...
Sielsko tu i dostatnio, prawda?
To wszystko jednak jest tylko tłem rejestrowanym kątem oka, bo ulicą Großer Wannsee, z której większość tych widoczków pochodzi, zmierzałem do willi numer 56/58. Sielskiej, jak wszystko dokoła. Tu jednak, w styczniu 1942 roku spotkali się faszystowscy notable, aby zadecydować o Ostatecznym Rozwiązaniu.
Wtedy okolica była tak samo rajska, jak teraz. Widać to na archiwalnych zdjęciach wyeksponowanych na bramie obecnego muzeum, którego nie zwiedzałem, bo jak już wcześniej wspomniałem, efekty podjętych tu decyzji prześladują mnie od lat.
Po jakiego diabła Niemcom to wszystko było? Wiem, chodzę po
Wansee i patrzę, jak im się dostatek wylewa uszami. Wychowałem się jednak w
Prusach Wschodnich, ich utraconej ojczyźnie, która generalnie ledwie wiąże
koniec z końcem. Po co było ją tracić i do tego tak bardzo kalać sobie sumienie,
gazując przebogatą żydowską cywilizację? (swoją drogą, muzeum w Wansee było pierwszą niemiecką placówką związaną z
Żydami, przed którą nie zobaczyłem strażnika). Dlaczego też tak bardzo gryzą mnie w oczy litery, z jakich na stacji zbudowano nazwę tego dostatniego i przepięknego miejsca z tak bardzo piekielną przeszłością?
Wolałbym przyjechać do Wansee, zachwycić się jego
urodą, żadnych zmór przy tym nie widząc. Przybyć specjalnie po to, aby się na
te cuda napatrzeć i odwiedzić miejsce śmierci oraz grób Heinricha von Kleista oraz
Henrietty Vogel. Przemierzyć szlak literatury, a nie masowej zagłady.
Bardzo bym wolał. Dla mnie jednak Wansee kojarzyć
się będzie przede wszystkim z willą nad jeziorem i decyzjami, jakie w niej
zapadły. Grób wieszcza odwiedziłem przy okazji. A co robią Niemcy? Widziałem
wycieczki zmierzające i tu i tam. Większość z nich brała jednak na kurs
kąpieliska. Cóż, znak czasu...
3 komentarze:
Gdyby Pan Redaktor udał się z Wannsee pieszo (bądź oszczędzając nogi, ze dwa przystanki autobusem)prosto przed siebie, mógłby zostać wymieniony jako szpieg na słynnym Glienicker Brücke, a nastepnie udać się drogą krzywą, wzdłuż brzegu jeziora, do Nowych Ogrodów, i popodziwiać Cecilienhofcz piękną krasnoarmijną gwiazdą na dziedzińcu... Ech, poszłoby się raz jeszcze do Poczdamu ;)
Wiem, chcieliśmy zajrzeć na most zwiedzając Poczdam, ale zabrakło na to czasu... Gdy sam zwiedzałem Wansee trochę mi to uciekło, bo spieszyłem się na dworzec anhalcki i miałem zamiar zobaczyć jeszcze rodzinną posiadłość w Spandawie, dokąd ostatecznie nie dotarłem.
Nie zabrakło, tylko nowy park był zamknięty z powodu imprezy zamkniętej :-)
Prześlij komentarz