Berlin jest perfekcyjnie zorganizowaną maszyną, co nie
powinno nikogo dziwić, bo przecież to stolica Niemiec. Doskonałości tej można
doświadczyć korzystając np. z komunikacji miejskiej, podobnie rzecz ma się
również z pamięcią. Miasto jest pełne różnego rodzaju pomników, co kilka razy
już odnotowałem i jeszcze odnotuję. Widziałem ich wiele, na ogół kontemplując
je z podziwem, tylko jeden wzbudził we mnie dość mieszane uczucia. Tak,
pamięcią w niemieckiej stolicy również dyryguje bardzo perfekcyjna maszyna. Wspomina
o niej zresztą Wolfgang Bűscher w wydanej przez wydawnictwo Czarne książce
„Berlin – Moskwa. Podróż na piechotę”, jaką właśnie czytam. Pisze o niej, oraz
o gwałcie, który się podnosi, kiedy te urządzenie się zatnie. Książkę bardzo
polecam, sam natomiast wracam na swój berliński szlak, a konkretnie na jego
fragment gęsto pomnikami zastawiony.
Krążąc po wschodniej części miasta, dotarliśmy pod Sophienkirche. Ze
swojej pierwszej berlińskiej wizyty w 1990 roku zapamiętałem metropolię bardzo
pokiereszowaną przez wojnę. W ponad dwadzieścia lat później wrażenia wywiozłem
takie same. Zdjęcia w kościele wyszły mi takie sobie, więcej uwagi poświęciłem
jego ścianom i otoczeniu, podziurawionym kulami jak sito.
Inny kraj, inne obyczaje... Wokół świątyni znajduje
się plac zabaw, który dawniej był cmentarzem.
U nas raczej trudno sobie wyobrazić pomniki
nagrobne stojące między urządzeniami do rekreacji, nad Szprewą coś takiego
nikogo jednak nie dziwi. U nas jednak, przez całe dziesięciolecia nie budziło i nadal często nie budzi, rozwiązywanie problemów ze starymi cmentarzami przy pomocy buldożerów. Dzięki temu Niemcy, którzy mają swoje korzenie na wschodzie, są w o tyle gorszej sytuacji od Polaków pochodzących z kresów, że ci drudzy na ogół mogą odwiedzić zostawione za granicą groby swoich przodków, lub przynajmniej miejsca po nich, a Niemcy błąkają się między domami, parkingami, w najlepszym wypadku stawiając znicze gdzieś w jakimś całkowicie ogołoconym z nagrobków parku, który kiedyś był cmentarzem.
Na berlińskim Sophienkirchhof bramki i inne
urządzenia rekreacyjne stoją obok pomników nagrobnych. Jedne z drugimi się nie
gryzą, a korzystająca z uciech dziatwa, przy okazji może nauczyć się czegoś o
historii swojego narodu. Oto przykład, grób słynnego historyka Leopolda von
Ranke. Informacji o nim, oraz ciekawszych zdjęć, należy szukać na stronie Ani.
Przyglądając się pracy trybów niemieckiej maszyny pamięci, nie mogłem chyba lepiej trafić. Różnego rodzaju pomniki stoją w tej części miasta bardzo gęsto. Niedaleko kościoła znajduje się na przykład jeden z głównych celów naszej wędrówki, który zresztą zrobił chyba na mnie największe wrażenie – pomnik nieistniejącego domu. Oto bardzo ładny budynek, a w jego środku zieje wybita podczas wojny szczerba.
Niemcy potrafią jednak takie szczerby zagospodarować. Na ocalałych ścianach umieścili tabliczki z nazwiskami lokatorów zburzonej części kamienicy, podając jednocześnie lata, w jakich ci ludzie tu mieszkali.
Ogromnie mi się to spodobało...
Proszę jednak wyobrazić sobie coś podobnego np. w Warszawie.
W stolicy można by było w ten sposób budować prawdziwe wieżowce pamięci.
Zresztą i tu brzmiących polsko nazwisk nie brakuje...
Gdzieś taką tabliczkę powinien też mieć w Berlinie August Spandowski, syn jednego z braci mojego pradziadka, również Augusta, który na początku tego wieku został pośmiertnie uznany za Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata za to, że podczas wojny ratował w stolicy Niemiec Żydów. Już tu o nim wspominałem narzekając, że nic ponad to o swoim przodku nie wiem, ponieważ pracownikom Instytutu Jad Waszem nie chciało się tyłków ruszyć, by to sprawdzić. Pamięć, jak widać, miewa różne oblicza.
Tymczasem przodek, który najprawdopodobniej wojny nie przeżył, chodził zapewne tymi samymi ulicami, jakie ja teraz przemierzałem i patrzył na te same budynki. Kto wie, może nawet przystawał przed domem, którego część później zniknęła i spoglądał na sąsiadujący z nim najstarszy, jeśli mnie pamięć nie myli, berliński cmentarz żydowski.
Stąd też, o ile ponownie niczego nie pokićkałem, zwolennicy wyższości ras i przestrzeni życiowej, wywieźli na śmierć pierwszych starszych w wierze obywateli Berlina.
Ich potomkowie ustawili w tym miejscu kolejny pomnik.
Bardzo proszę mi wybaczyć, że od spraw ważnych, tak gładko przejdę do przyziemnych. Po Berlinie latamy jednak od samego rana, trzeba wreszcie coś zjeść. Nie opycham się fastfoodem, jednak w tym przypadku, ze względów sięgających jeszcze czasów, kiedy padał Mur Berliński, muszę się nakarmić hamburgerem nabytym koniecznie na Alexanderplatz. To już niedaleko.
Przyglądając się pracy trybów niemieckiej maszyny pamięci, nie mogłem chyba lepiej trafić. Różnego rodzaju pomniki stoją w tej części miasta bardzo gęsto. Niedaleko kościoła znajduje się na przykład jeden z głównych celów naszej wędrówki, który zresztą zrobił chyba na mnie największe wrażenie – pomnik nieistniejącego domu. Oto bardzo ładny budynek, a w jego środku zieje wybita podczas wojny szczerba.
Niemcy potrafią jednak takie szczerby zagospodarować. Na ocalałych ścianach umieścili tabliczki z nazwiskami lokatorów zburzonej części kamienicy, podając jednocześnie lata, w jakich ci ludzie tu mieszkali.
Ogromnie mi się to spodobało...
Proszę jednak wyobrazić sobie coś podobnego np. w Warszawie.
W stolicy można by było w ten sposób budować prawdziwe wieżowce pamięci.
Zresztą i tu brzmiących polsko nazwisk nie brakuje...
Gdzieś taką tabliczkę powinien też mieć w Berlinie August Spandowski, syn jednego z braci mojego pradziadka, również Augusta, który na początku tego wieku został pośmiertnie uznany za Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata za to, że podczas wojny ratował w stolicy Niemiec Żydów. Już tu o nim wspominałem narzekając, że nic ponad to o swoim przodku nie wiem, ponieważ pracownikom Instytutu Jad Waszem nie chciało się tyłków ruszyć, by to sprawdzić. Pamięć, jak widać, miewa różne oblicza.
Tymczasem przodek, który najprawdopodobniej wojny nie przeżył, chodził zapewne tymi samymi ulicami, jakie ja teraz przemierzałem i patrzył na te same budynki. Kto wie, może nawet przystawał przed domem, którego część później zniknęła i spoglądał na sąsiadujący z nim najstarszy, jeśli mnie pamięć nie myli, berliński cmentarz żydowski.
Stąd też, o ile ponownie niczego nie pokićkałem, zwolennicy wyższości ras i przestrzeni życiowej, wywieźli na śmierć pierwszych starszych w wierze obywateli Berlina.
Ich potomkowie ustawili w tym miejscu kolejny pomnik.
Bardzo proszę mi wybaczyć, że od spraw ważnych, tak gładko przejdę do przyziemnych. Po Berlinie latamy jednak od samego rana, trzeba wreszcie coś zjeść. Nie opycham się fastfoodem, jednak w tym przypadku, ze względów sięgających jeszcze czasów, kiedy padał Mur Berliński, muszę się nakarmić hamburgerem nabytym koniecznie na Alexanderplatz. To już niedaleko.
6 komentarzy:
Nie tyle komentarz, co stwierdzenie - dobrze, że się nowy tekst pojawił, bom już zwątpiła, po dwóch tygodniach próżnego oczekiwania.
"Wielki, wielki jest Berlin" - pisał Tuwim.... Tematów tyle...
Czy brat pradziadka może być przodkiem? ;)
Też miałabym rodzinę w Berlinie, gdyby nie to, iż dwaj bracia dziadka w 1920 powrócili w strony rodzinne, za co Niemcy z wdzięczności rozstrzelali ich 19 lat później...
A propos książek - u mnie na półce czeka "Berlin. Przewodnik po duszy miasta" Doroty Danielewicz (Terra Incognita).
Wyjedź z tego Berlina :) cmentarzyk był caca, kościółek też caca.
Rozumiem, że najżywsze życie toczy się w gęstych zaroślach zaniedbanych cmentarzy, ewentualnie na rozjeżdżanych przez buldożery przedmieściach, ale choć raz możemy poczytać o czymś spokojniejszym! ;)
Czyli: więcej Berlina!!!
Urlop miałem. Dość pracowity.
"Przewodnik..." widziałem w księgarni i nawet chciałem kupić, ale może później. Chwilowo mam Berlina po uszy.
Bez obaw Pani Profesor, w kolejce mam całą masę innych ciekawych rzeczy, bez buldożerów. Chociażby sporą kolekcję widoków dawnego Chełmna.
W Chełmnie to ja najbardziej cenię widok na słodko-kwaśną pomorską zupę klopsikową. Ale ostatnio, w sierpniu, spotkał mnie zawód miłosny, bowiem w jej zamian dawano krwawą polewkę. A to fuj!
Prześlij komentarz