środa, 30 października 2013

Symbole terroru i plastikowego dobrobytu

Tuż obok Checkpoint Charlie natknęliśmy się na safari. Specyficzne, bo to nie zwiedzane otoczenie kusiło egzotyką, ale środek transportu. DDR-owski trabant.
We wczesnym dzieciństwie „mydelniczki” nazywałem tarabinami.
Najeździć się nimi nie miałem okazji, nikt w mojej rodzinie takowej nie posiadał. Bardziej od nich zapamiętałem zatem syrenę mojego wuja, w której robiłem się równie zielony, co jej karoseria. Rodzimym wehikułem w czasie stanu wojennego podróżowałem m.in. z Gdańska do Strzebielinka, gdzie władza ludowa zamknęła mojego tatę.
Dobrze jednak pamiętam trabanty z naszych ulic. Ten pyrkot silnika i śmierdzące opary wydobywające się z rury wydechowej...
Trzy dni po moim spotkaniu z trabantami, gdy wyjeżdżałem z Berlina, w Zwickau zmarł Werner Lang, konstruktor tego samochodu.
Trampki, warcząc i śmierdząc, defilowały przed nami w bardzo interesującym miejscu. Na tle zachowanych resztek berlińskiego muru...
Którego przebieg, jak wszędzie w podzielonym kiedyś mieście, są zaznaczony.
Na zdjęciach umieszczonych powyżej widać je było także na tle zwalistego gmachu byłego ministerstwa lotnictwa Rzeszy.
Architektoniczny gigant jest jedną z niewielu budowli dawnej faszystowskiej dzielnicy rządowej, który przetrwał wojenne bombardowania. Stosunkowo niedawno został nawet odnowiony, co nad Szprewą zbudziło spore kontrowersje. Rozumiem je, ale też nie dziwię się tym, którzy do tego dążyli. Jak wyczytałem na bardzo interesującej stronie poświęconej architekturze III Rzeszy, gdy w sierpniu 1936 roku zbudowany w 18 miesięcy gmach został oddany do użytku, był największym obiektem biurowym na świecie. 112 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni, 2800 sal, siedem kilometrów korytarzy, 17 klatek schodowych... To robi wrażenie.
Ściany pałacu Hermanna Göringa są dziś dekoracją muzeum terroru założonego na pustym placu zajmowanym kiedyś przez kwaterę główną SS.
Po tej budowli zostały tylko fundamenty widoczne na tle pozostałości berlińskiego muru.
Jego cegły pełnią dziś rolę ściany wystawowej obwieszonej zdjęciami dokumentującymi nazistowskie zbrodnie. Więcej tych obrazków można zobaczyć w postawionym na gruzowisku pawilonie. Przeszliśmy wzdłuż ściany płaczu, zajrzeliśmy także do budynku ze szkła i szybko te miejsce opuściliśmy, oboje zabierając ze sobą dość mieszane uczucia. Patrząc na to wszystko trudno nam było stwierdzić czy Niemcy pokutują za ludobójstwo, czy też rozkoszują się swoją przeszłością z czasów, kiedy dziadkowie spotykanych przez nas na ulicach Berlina ludzi, w rytm marszowych melodii podbijali świat.
Tak ja to widziałem, ale to tylko moje subiektywne odczucie. Zainteresowanych wysyłam do Berlina, oraz odsyłam do Topografii Terroru.

Opuściliśmy zatem nieco dziwne muzeum i pomaszerowaliśmy dalej, nucąc sobie czasami pod nosami „Strawberry fields forever”.
Tego maszerowania w stolicy Niemiec było strasznie dużo. Lataliśmy od rana do nocy, robiąc ładnych kilkanaście kilometrów dziennie. Proszę mi się więc zatem nie dziwić, że w tak krótkim czasie zrobiłem ponad 1200 zdjęć, a wrażeniami z berlińskiego wypadu dzieliłem się tak długo.

Brak komentarzy: