wtorek, 7 czerwca 2011

Spóźniłem się z wizytą...

Pierwszy raz w życiu byłem na żydowskim pogrzebie. Warszawski cmentarz przy Okopowej już wcześniej zwiedzałem, jednak teraz, ze względu na okoliczności, przestąpiłem jego bramę z dużą nieśmiałością. Teoretycznie rzecz mi była doskonale znana, od tylu lat zajmuję się wszak żydowskimi cmentarzami, sprawy związane z pochówkami nie są więc mi obce. Aby rozwiać ewentualne wątpliwości, zawsze mogłem sięgnąć do literatury - przede wszystkim do „Świąt i obyczajów żydowskich” Ninel Kameraz-Kos. Zaglądałem więc do tego dzieła często, a w razie czego, zgłaszałem się do jego autorki. Przez ostatnią dekadę była moim aniołem stróżem pomagającym poszerzać żydowskie horyzonty. Cudny to był człowiek! Ze względu na czas przeszły, łatwo się chyba domyśleć, że tym razem pojawiłem się przy Okopowej ze względu na nią. Pani Ninel umarła 4 czerwca.
Warszawa straciła jedną z najbarwniejszych swoich postaci (wiem, że to dość banalne stwierdzenie, innych słów jakoś jednak teraz nie znajduję). Ja straciłem swojego anioła stróża i w ogóle chyba klucz do żydowskiego świata, który ostatnio jakoś mocno się ode mnie oddala. Jednak pluję tu sobie w brodę za coś jeszcze. Tyle razy słyszałem, że mam wpaść do niej na Jagiellońską, tyle razy jednak brakowało mi czasu. Obiecywałem, że pojawię się następnym razem... Jeszcze na przełomie marca i kwietnia, gdy pisałem do „Nowości” o tablicy, jaką nasz magistrat chce wystawić Cwi Hirszowi Kaliszerowi... Urząd Miasta zlecił badania, a dzięki nim, udało się ustalić adres toruńskiego żydowskiego uczonego. Potrzebna była jednak jeszcze data, z jaką by się dało powiązać odsłonięcie tej tablicy. Urodziny Kaliszera już przeszły (marzec), do rocznicy śmierci było zbyt daleko (październik). Zacząłem więc szukać dnia i miesiąca z roku 1860, gdy Cwi Hirsz zorganizował w Toruniu pierwszy w świecie zjazd syjonistyczny. Nasi historycy dokładnej daty nie znali, chwyciłem się więc ostatniej deski ratunku. Zadzwoniłem i znów usłyszałem, że mam przyjechać, ponownie też obiecałem, że to zrobię. Tym razem z obietnicy się wywiązałem, ale na progu warszawskiego mieszkania Ninel Kameraz-Kos, stanąłem zbyt późno...
Mógłbym tu oczywiście wybrnąć ładnie prafrazując słynne słowa księdza Twardowskiego o pośpiechu i ludziach, którzy odchodzą. Oszczędzę jednak kolejnego sloganu, bo we wtorek zajrzałem za te słynne drzwi i teraz bardzo boleję, że nie zrobiłem tego wcześniej.

Wnętrza mieszkań ludzi wyjątkowych są odzwierciedleniem wnętrza ich lokatorów. Wśród różnych czterech kątów jakie widziałem, tylko jedne – no, może dwa – są w stanie dorównać temu, co zobaczyłem wtedy na warszawskiej Pradze. Trudno mi jednak było po tych pomieszczeniach wypełnionych zasłoniętymi lustrami (sziwa – kto ciekawy, niech sobie sprawi książkę pani Ninel) latać z lustrem aparatu. Proszę mi więc wierzyć na słowo, że takich miejsc jest na świecie niewiele. Obrazy – wisiało ich tam sporo – malowała pani Ninel.

Przez tyle lat nie starczyło mi czasu, by tu zajrzeć, tymczasem powinienem tam popędzić po pierwszym zaproszeniu! Nie miałem szczęścia trafić na Jagiellońską, gdy działał tu słynny w Warszawie salon ludzi piszących, malujących i fotografujących. Jak ktoś bardzo ładnie powiedział na pogrzebie – nie pisarzy, malarzy i fotografików, ale salon ludzi piszących, malujących i fotografujących. Cóż, nie było mnie wtedy na świecie. Nie mogłem też pojawić się tam, gdy po stanie wojennym salon zszedł do podziemia i uwalniał zniewolone słowa. Już wtedy chodziłem po świecie, bibuła nie była mi obca – na moim łóżeczku powstał wszak jeden z pierwszych numerów Toruńskiego Informatora Solidarności. Ograniczałem się jednak wtedy do agitacji w przedszkolu. Za to, że tłumaczyłem koleżeństwu dlaczego nie należy świętować dnia milicjanta, niemal zresztą z tego przedszkola wyleciałem. W sumie bym się nawet z tego ucieszył, bo było to miejsce raczej ponure. Wracając jednak do Warszawy – wtedy również bym tych progów nie przestąpił, bo byłem na nie zbyt mały. Zresztą, po tym, czego się o tym miejscu nasłuchałem i wreszcie zobaczyłem, nie jestem pewien, czy bardziej współcześnie, te progi nie byłyby zbyt wysokie na moje nogi – a przede wszystkim - na mój łeb i ograniczony nim umysł.
Pocieszam się jednak, że jako archeolog pamięci, mógłbym tu poszaleć również na zewnątrz. Pani Ninel urodziła się w Moskwie i tam przetrwała wojnę. Jej syn, rabin Mateusz Kos mówił, że nie dawało jej to spokoju i dlatego w Żydowskim Instytucie Historycznym zajęła się Zagładą. Jej ojciec, Chaskiel Kameraz był komunistą, swoje imię pani Ninel zawdzięcza zresztą temu, że czytane wspak stawało się Leninem (historię tego imienia i jej posiadaczki opisała zresztą Hanna Krall). Po wojnie rodzina Kamerazów wróciła do Warszawy i od gminy żydowskiej dostała to mieszkanie na Pradze w dawnym Gmachu Wychowawczym Warszawskiej Gminy Starozakonnych im. Michała Bergsona. Minęły dziesięciolecia, wszystko dokoła się zmieniło, adres pozostał ten sam. Dziś, jego zaniedbaną większość, zajmuje jednak teatr. Obok tego budynku jest plac zabaw. Nie sfotografowałem go, bo był zamknięty i zarośnięty, a płot i drzewa pewnie by wyszły na zdjęciu nieciekawie. Zanim jednak to miejsce zaczęło służyć do zabawy, stała tu synagoga. Jej zdjęcie pani Ninel miała w ŻIH-u, znalazłem je również w jej mieszkaniu. Świątynia pochodziła z lat 30. XIX wieku. Rotunda, jak słyszałem, była pierwszą powojenną bożnicą Warszawy. Została rozebrana w latach 60. ubiegłego stulecia. Nie była jednak pierwszą, która na tym miejscu wyrosła. Pod koniec XVIII wieku świątynię postawił tu Szmul Zbytkower, mecenas pierwszych warszawskich chasydów. Ta synagoga oberwała jednak podczas powstania listopadowego, gmina postanowiła więc wybudować w jej miejscu nową świątynię i ją właśnie kazali zburzyć komuniści.


7 komentarzy:

Paweł Grenc pisze...

Panie Szymonie, w bardzo piękny sposób oddał Pan, to kim była Pani Ninel. Bez zbędnych frazesów cukierkowych peanów. To była niezwykle mądra ciepła i szlachetna kobieta. Tylko kilka razy miałem zaszczyt przebywać w jej towarzystwie a, mimo to pozostawiła niezatarty ślad w moim umyśle i mojej duszy. Póki co w myślach kładę kamyk na nagrobku. Mam nadzieję że może uda mi się zrobic to, także literalnie. Szkoda... wielka szkoda...

Anonimowy pisze...

Wypomniane zostało miejscowym historykom, że nie znali dokładnej daty w 1860 r., kiedy to Zvi Kalischer zorganizował w Toruniu spotkanie zwolenników syjonizmu. Nie znają i dziś, ale natrafili na informację, że było to w końcu roku. A tak na marginesie - wydarzenie to nie wstrząsnęło raczej światem Żydów niemieckich, bowiem właściwie brak jest w prasie niemieckojęzycznej wydawanej przez to środowisko w krajach niemieckich informacji na temat toruńskiego spotkania.

SzymonS pisze...

Panie Pawle - dzięki. Mimo wszystko jednak nadal uważam, że słów mi tu zabrakło...

Ojej, a historycy niech się nie obrażają! Przecież nie miałem zamiaru im dopiec. Nie można wiedzieć wszystkiego. Sokrates uważał wszak nawet, że nic nie wie, co dodawało mu tylko wielkości. Jeśli jednak historycy czują się urażeni, sformułuję myśl inaczej - ci, których o to pytałem, akurat dokładnej daty nie znali. Zresztą, proszę mi wybaczyć, ale w tym momencie opowieść o Kaliszerze leży dość daleko na marginesie. I w sumie to, że zjazd Kaliszera nie był sensacją, również nie jest istotne (sensacji przeważnie szukają dziennikarze, a nie historycy). Najważniejsze jest chyba to, że to spotkanie było pionierskie, prawda?

Anonimowy pisze...

Ojej, Szanowny Redaktorze,
historycy wcale nie są obrażeni, tylko jest to dla nich rzeczą interesującą, iż toruńskie spotkanie zyskało na znaczeniu niejako post factum, natomiast w 1860 r. nie pozostawiło właściwie żadnego echa w licznie się wówczas ukazującej w Prusach i w innych krajach niemieckich prasie żydowskiej wydawanej w języku niemieckim. A donosiła ona obszernie o innych podobnych przedsięwzięciach. Wbrew słowom Szanownego Redaktora jest to istotne i nie ma nic współnego z poszukiwaniem sensacji.... Sam Kalischer także jest w tym czasie wmiankowany epizodycznie, co pokazuje, iż nie był jeszcze szczególnie wyróżnianą postacią ruchu żydowskiego. Wszystko to utrudnia precyzyjne ustalenie daty spotkania - myślę, że może jakieś wzmianki mogłyby pojawić się w prasie lokalnej, choć niekoniecznie.
Twierdzenia swoje formułuję niebezpodstawnie, bowiem po dość szerokiej kwerendzie różnych gazet z grupy owej "Deutsch-jüdische Presse", dostępnych zresztą on-line.
:)

Mgiełka . pisze...

Ja się cieszę, że mogłam przeczytać Pana artykuł i dowiedzieć się kim była Pani Ninel Kameraz-Kos.

Dziękuję.

Rabin Kos pisze...

Bardzo ladnie.
Serdecznie dziekuje. Znalezienie pana artykulu w sieci dzis, w 40-sty jorcajt (rocznice smierci) ojca mamy naprawde sprawilo mi duzo radosci... posrod morza smutku.

Progi domu mamy byly tak ustawione zeby nikt nigdy nie czul sie ze sa dla niego za wysokie. To byla wlasnie cala sztuka!

jeszcze raz dziekuje za artykul.

syn

SzymonS pisze...

Znany mi z wielu opowieści Panie Mateuszu!
Cała przyjemność po mojej stronie, choćby tej internetowej. Poza tym, skoro Pana Mama pilotowała moje wędrówki po żydowskich szlakach, nie musi mi Pan tłumaczyć, co to jest jorcajt. Miło mi, że tych kilka zdań nakreślonych przeze mnie - człowieka, który jednak tego gościnnego progu przy Jagiellońskiej nie zdążył przestąpić na czas - Pana ucieszyło. Pośród morza smutku, o którym Pan napisał, moje wspomnienie jest tylko małym zierenkiem, jednak zbierając opowieści tych wszystkich ludzi, w których wspomnieniach Pani Ninel nadal żyje, można zbudować na tym morzu dużą i ciekawą wyspę.
Pozdrawiam.
Sz.S.