sobota, 29 czerwca 2013

Boska dekadencja...

Berlin złaziłem bardzo owocnie, a piosenki z „Kabaretu”, jak już wspominałem, tłukły mi się po głowie niemal na każdym kroku. Tu sam je sobie zacząłem pod nosem podśpiewywać, bo też w tym miejscu się wszystko zaczęło.

 
Brian Roberts, czyli grany przez Michaela Yorka główny bohater arcydzieła Boba Fosse’a, wysiadł w Berlinie na Anhalter Bahnhof. Wtedy jednym z największych dworców kolejowych Europy...
... który dziś wygląda tak.
Otwarty w 1841 i zbudowany na nowo w 1880 roku dworzec został pod koniec wojny zbombardowany. Niewielki fragment jego fasady zachowano jako trwałą ruinę. Hala, jak podaje Wikipedia, miała 170 metrów długości, 34 metry wysokości i 62 rozpiętości.
Fotografie archiwalne zdobią ściany podziemnej stacji S-Bahnu, jedynej kontynuatorki tradycji zniszczonego dworca. Ze względu na oświetlenie i błyszczące tło, trudno je sfotografować, ale takie galerie, bardzo w Berlinie popularne, są fantastycznym pomysłem na to, by pokazać korzenie miasta. Warto by było coś takiego rozpowszechnić również w Toruniu, bo ilustracji prezentujących dawny wygląd oglądanych dziś miejsc mamy raptem kilka.
Dzięki tym dawnym widokom jednak, taki przybysz jak ja – dzięki bardziej spostrzegawczej Ani - mógł się przekonać o tym, jak niewiele dziś z tego dworca zostało. Proszę sobie popatrzeć na zegar i porównać jego położenie na dworcu całym i zrujnowanym.
No i tu jeszcze, zerkając jednocześnie kilka zdjęć wyżej.
Przed dworcową resztką stoi stara, a może stylizowana, latarnia. Obok niej natomiast jest tabliczka upamiętniająca wywiezionych z Anhalter Bahnhof Żydów. Z prawdziwie niemiecką precyzją odnotowano na niej 116 transportów, każdy z nich został zaopatrzony w datę i liczbę „pasażerów”. Pierwszy odjechał stąd 2 czerwca 1942, a ostatni 27 marca 1945 roku. W ostatnim przypadku, a w zasadzie kilku, bo tych transportów w 1945 roku było więcej, pociągi opuszczały dworzec rozbity bombami. Sam Berlin został zdobyty dwa miesiące później...
Na ruinach zachowały się daty. Dość mnogie i różne, więc pewnie znaczące dla niemieckich kolei.
Jak chyba każdy podobny pomnik w tym mieście, fragment dworca jest pokaleczony przez kule. Patrząc na obecny niemiecki dobrobyt wiele razy mówiłem sobie, że najwyraźniej opłaca się przegrać dwie wielkie wojny. Spoglądając jednak na podobne pamiątki, tu czy w Prusach Wschodnich, po łbie waliło mnie jednak pytanie – po jaką cholerę był im ten faszyzm?
Tyle na temat portalu, a co za nim? Jak tam było kiedyś, każdy oglądający widział. Dziś miejsce po dawnej hali prezentuje się tak. W głębi widać Tempodrom.
Obiekt jest otoczony parkiem, a gdy przez niego przełaziłem, zauważyłem w krzakach fragment starej ściany, co być może była drugim krańcem dworca.
Zaplecze stacji ciągnęło się jednak znacznie dalej, za most na Szprewie. Widziałem tam kolejowe budynki, ale ich nie sfotografowałem, bo wzrok mi się utopił w gmachu muzeum komunikacji i techniki. Tam miałem spędzić cały dzień, niestety jednak, placówka akurat była zamknięta.
Będzie trzeba tu wrócić, choćby po to, by zobaczyć pomnik wystawiony panu Litfassowi, twórcy słupów ogłoszeniowych. No dobra, w tym przypadku powrót nie jest konieczny, bo jedna życzliwa dusza już to uwieczniła. To i kilka innych muzealnych rzeczy poza tym.
Łażąc po okolicach dworca, nadziałem się też na betonowego giganta. Jeśli mnie wzrok i pamięć nie mylą, jest to jeden z pamiętających III Rzeszę bunkrów przeciwlotniczych. Dziś w wersji równie monumentalnej, ale zdecydowanie bardziej pokojowej.
  

czwartek, 27 czerwca 2013

Tempelhfof!


Naciskam guzik, stało się, już stewardesa do mnie mknie.
Tempelhof!
Mam tutaj granat, widzisz mnie, więc każ im lecieć tam, gdzie chcę.
Tempelhof!
No i tak, na koniec niezwykle owocnych berlińskich peregrynacji, spełniłem swoje głęboko zakorzenione marzenie podsycone jednym z pierwszych widoków zarejestrowanych podczas ostatniej wizyty nad Szprewą. Wylądowałem na Tempelhof, legendarnym lotnisku Berlina Zachodniego, dokąd w latach 80. ubiegłego wieku trafiały porywane przez naszych rodaków samoloty. Okęcie, główny port polskiego LOT-u zdobyło sobie nawet wtedy miano Lotniska Obsługującego Tempelhof, a porwania doczekały się słynnej piosenki Macieja Zembatego.
Lotnisko powstało w międzywojniu na terenach przed wiekami należących do Templariuszy – stąd nazwa. Ostatni samolot wystartował stąd jesienią 2008 roku, później port, jako położony w centrum miasta i przez to zbyteczny, został zamknięty. Teoretycznie przynajmniej, bo zamiast ptaków stalowych, masowo latają nad nim ptaki naturalne, a na pasie startowym panuje ruch zapewne bardziej ożywiony niż dawniej.
 Cholera, chyba nigdy jeszcze nie widziałem równie pozytywnego miejsca. Budynki lotniska (od strony pasa startowego wyglądają na znacznie mniejsze, niż są w rzeczywistości – okrągły pas startowy leży w zagłębieniu) podobno można zwiedzać. Na to jednak się nie zdecydowaliśmy. Nieco późno było, a mi nogi odpadały. Gdy zobaczyłem więc to wszystko, a szczególnie trawę, na której można było się walnąć i z niej kontemplować niezwykłe otoczenie...
Stopy w takich okolicznościach odpoczęły, ale zmęczyły się oczy. Przyzwyczajone do wyłapywania starych napisów, znalazły żer.
Zaniedbałem zwiedzanie, bo odpoczywałem. Wychodziło mi to wspaniale! Na pasie startowym pędzili w kółko biegacze, rowerzyści i amatorzy różnych innych form aktywności na świeżym powietrzu.
W duszy jednak z nimi. Działające w sercu Berlina niezwykłe lotnisko uciechy i rozrywki, podzielone jest na strefy wpływów. Budynki, sportowy pas startowy, miejsce do grillowania, przestrzeń dla ludzi i ich czworonogów... Proszę sobie wyobrazić, że po ogromnej przestrzeni dawnego lotniska można było chodzić bez obaw! Nie zauważyłem tam ani jednego psiego gówna. Cóż, jakie miasto, takie obyczaje. Gospodarz Torunia swego czasu, płacąc za to spore pieniądze, kazał zmęczonym osranymi chodnikami mieszkańcom podziwiać psie kupy również na bilbordach...
Wracając jednak na Tempelhof – ludzie poniewierają się tam tylko na obrzeżach. Wstęp do środka pozostaje wzbroniony, ze względu na schowaną w wysokiej trawie przestrzeń życiową ptaków i motyli.
Cóż ja mogę w tym miejscu powiedzieć? Usta milczą, dusza śpiewa! Chociażby przy pomocy niewielkiego skowronka, który tam przekraczał chyba wszelkie dopuszczalne decybelowe normy. Nihil novi jednak sub gorące zachodzące Sole. Jak już wspominałem, jedna z największych europejskich metropolii, jest w gruncie rzeczy miastem zieleni i ptaków.
Nad Wisłą ptasia przestrzeń życiowa w zasadzie została zdominowana przez sroki i wrony. W Berlinie sroki nie widziałem i nie słyszałem chyba ani jednej. Gapy owszem się trafiały, ale jakoś tak na marginesie, bądź na wyznaczającym granice rezerwatu słupku.
Ten skrzydlaty mieszkaniec stolicy Niemiec wyglądał jednak na dość zagubionego. Miny czynił, jakby wroną będąc, miał zamiar pawia puścić (wypluwki wydają z siebie chyba głównie sowy?). 
Hmmm. Patrzę na to i jakiś „Kruk” mi się po głowie kołacze. Edgar Allan Poe-zdrowy? Zapewne, bo ta gapa, choć nieco zakręcona, ostatecznie była całkiem sprawna.
Proszę bardzo, całkiem okazałe kraczydło.
Ptactwo stalowe również się tam prezentowało.
Niektóre samoloty wyglądały jednak na trwale uziemione.
Wieżę, do której zapewne spływały informacje o porwanych maszynach umieściłem wyżej. Wokół jednak widać było masę innych. Choćby taką z radarem. Obok niej wystaje jej sakralna koleżanka, należąca zdaje się do kościoła polskiego. Nie jestem pewien, bo z tej strony wyglądały ponad drzewa dwa kościoły. Nie pamiętam, który z nich akurat sfotografowałem.
Ta sama wieża ledwo widoczna na tle bardzo w tym miejscu symbolicznym – wieży telewizyjnej z Berlina Wschodniego. Fotka taka sobie, ale dość późno dotarło do mnie, że zamiast leżeć brzuchem do góry i zasadzać się z obiektywem na ptactwo, powinienem dupę oraz obiektyw brać w troki i rejestrować wszystko, co widzę dokoła. Lotniskowy raj będzie bowiem w tej formie istniał tylko do końca tego roku. Później władze miasta mają podjąć decyzję co do jego przeszłości, a myślą o przekazaniu tych terenów deweloperom.

A tu znak nowszych berlińskich czasów – wieże meczetu.
Jeszcze raz to samo, tym razem w pełnej, niemal nocnej okazałości, widziane z przystanku autobusowego.
Szklane ściany niektórych berlińskich przystanków każą w siebie przywalić, a tu proszę – Berek. Zobaczyłem, uwieczniłem, ale nie przykucnąłem.
Budynki lotniska oraz wszystkie w okolicy, powstały w czasach nazistowskich i są monumentalne. Bardzo też przypominają obiekty stalinowskie. Na zdjęciach może tego tak nie widać, bo robiłem je już pewnie po godz. 22, a do tego w dużym pośpiechu, przez co nie mogłem szukać miejsc, w których ten budowlany ogrom nie byłby przesłonięty równie imponująco wybujałą zielenią.
Kolejny ptak...
Te hitlerowskie budynki stoją dziś przy placu Mostu Powietrznego. Most uratował Berlin Zachodni od śmierci głodowej podczas sowieckiej blokady, która rozpoczęła się w czerwcu 1948, a zakończyła w połowie 1949 roku. Całe zaopatrzenie do odciętej części miasta było wtedy przewożone drogą powietrzną, za co życiem zapłaciło 70 lotników, którzy zginęli w katastrofach.
Na stacji metra pod placem pamięci uwieczniono jednak również jej dawną nazwę, Kreuzberg. Cóż jednak patronowało jej pod 1937 roku i co znajdowało się w tych wszystkich wydrapanych medalionach? Czyżby ptaszysko podobne do tego zdobiącego budynek przy wejściu, z rozwiniętymi skrzydłami i dźwigające w szponach znak – jak to ostatnio białostocki sąd nazwał swastykę? Symbol szczęścia i pomyślności?

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Fajne miejsca niedawno widziałem...

W sumie to nie tak niedawno, ale dobry tytuł to podstawa, a jeśli przy okazji można go jakoś powiązać ze znanym cytatem... Zwiedzam szybciej niż mam okazję to opisać, a że niedawno bardzo owocnie włóczyłem się po Berlinie i jego okolicach, nim utonę nad Szprewą (w kilka dni zrobiłem ponad tysiąc zdjęć) muszę pozbyć się zapasów zalegających w magazynach. Dlatego też za jednym zamachem dzielę się wrażeniami z młynów na Mokrem, świetnej pamięci kina Grunwald i wyremontowanego właśnie dworku w Lesie Piwnickim.
Chronologicznie rzecz biorąc najpierw pojawiłem się w młynie. Ceglany gigant, który zaczął powstawać w latach 70. XIX wieku i był rozbudowywany do drugiej połowy następnego stulecia, przez ponad dwie dekady stał pusty. Wreszcie, najwyższa jego część, pochodząca z czasów okupacji, została przebudowana na Młyn Wiedzy, czyli toruńskie Centrum Nowoczesności, oraz miejscowy Inkubator Technologiczny. Tu już kosztowny, wspierany unijną dotacją remont, się zakończył. Młyn Wiedzy zostanie otwarty pod koniec tego roku.
Najstarszy, środkowy fragment budowli, równie kosztownie właśnie adaptowany, ma w przyszłym roku zmieścić Centrum Spotkań Młodzieży. Najmłodsza, a zarazem najbliższa ulicy Kościuszki część kompleksu, zbudowana po wojnie według projektu profesora Tajchmana, przez moment miała paść ofiarą buldożera. Ostatecznie jednak władze miasta chcą niedoszłego lofta wyremontować w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego i młyn zamienić w biura.
 
Młyn Gustawa Gersona, przejęty później przez Leopolda Rychtera i jego nazwiskiem do dziś w Toruniu nazywany, bardzo mi leży na sercu. Wychowałem się w jego cieniu, jako małe dziecię, patrząc w jego ceglaną ścianę, przekraczałem kolejne granice osiedlowego horyzontu. Portretowałem więc go na Piątej stronie przed rozbudową: Mokre w cieniu młyna i podczas, od środka: Tu byłem. Tubylec. i z zewnątrz: Rozpruty młyn. Teraz zatem czas przedstawić pierwsze efekty remontu.

Ale krzywe obrazki wrzucam. Odbudowana wieża, do której wprowadza się właśnie Centrum Nowoczesności, mieści już tymczasem jeden z najważniejszych swoich eksponatów. Najdłuższe w Polsce stale działające wahadło Foucaulta. Bardziej okazałe jest tylko w Krakowie (w kościele św. Piotra i Pawła, które jest od toruńskiego o 13 metrów dłuższe, jednak kołysze się dość okazjonalnie). Wahadło w toruńskim młynie robione było na miarę budynku, a on sam został przebudowany z myślą o ponad 33 metrowym wahadle. Zostało one zawieszone w dobudowanej na dachu wieżyczce, której szczyt na zdjęciu powyżej widać, a dynda w specjalnym szybie poprowadzonym przez wszystkie kondygnacje.
Przy uwiecznianiu puszczonego w ruch wahadła, odrobinę się najwyraźniej zawahałem. Wszystkie zdjęcia z bujającą się kulą prezentują ją w wersji niewyraźnej. Cóż, pójdę tam jeszcze raz jesienią, gdy Centrum Nowoczesności zostanie otwarte, a na wyższych jego kondygnacjach pojawią się wystawy o obrotach oraz o rzece.
Ta druga ekspozycja ma prezentować wszystkie procesy zachodzące w korycie rzecznym, od źródeł, do ujścia. To co w wodzie piszczy, pod samym młynem obserwować można jednak już dziś, nie czekając, aż do centrum trafią pierwsze rzeczne eksponaty. Wszystko to dzięki Strudze Toruńskiej, która po otwarciu kompleksu będzie jego ozdobą, ale obecnie prezentuje się raczej mizernie.
O, butelka w wodzie... Ale pusta, bez listu.
Pierwsza część zespołu jest już prawie gotowa. W drugiej, tej najstarszej, trwają właśnie prace zamieniające młyn na centrum spotkań młodzieży.
Będzie to coś w rodzaju hostelu z rozbudowanym zapleczem konferencyjnym i rekreacyjnym. Jego bywalcy skorzystają również z pomieszczeń w położonym po drugiej stronie rzeczki dawnym XIX-wiecznym magazynie, dokąd będzie można się dostać dzięki zadaszonej galeryjce.
Obok tego magazynu wciąż jeszcze widać resztki torów kolejowych wiodących do młyńskiej rampy. Oj, bardzo dobrze pamiętam przetaczające się tędy pociągi! Mam nadzieję, że ten relikt szynowy zostanie zachowany...
Dość radykalnie zmieniamy klimat przenosząc się do świętej pamięci kina „Grunwald” i w ogóle, zamkniętego kilka lat temu budynku kasyna wojskowego przy Warszawskiej. Jego początki i pierwsze lata filmowej działalności, gdy w tym gmachu mieściło się najnowocześniejsze wtedy w Toruniu kino „Mars” – nazwę zmieniło dopiero kilkanaście lat po wojnie, opisałem tutaj Grunwald żegna się z widzami, podpierając się przy tym sporą kolekcją przedwojennych folderów filmowych stąd pochodzących.
Dość nieoczekiwanie, opuszczony obiekt niedawno ożył. Do pomieszczeń dawnego kasyna wprowadziła się Książnica Miejska, której centrala przy ulicy Słowackiego na ponad rok została zamknięta z powodu remontu magazynów. W wynajętych od wojska pomieszczeniach powstała tymczasowa wypożyczalnia, a ja ją poleciałem zobaczyć. Od regałów z książkami, bardziej zainteresowały mnie jednak pozostałości wielkiego ekranu.
Pozbawione klamek drzwi na widownię były zamknięte, zagadałem jednak do pracujących tam fachowców, a oni pozwolili mi wcisnąć nos na salę. Przed nosem przedefilował naturalnie aparat, a zastany obrazek przypomniał mi scenę z „Jasminum” Kolskiego. Martwe kino...
Czas w nim się jednak zatrzymał, tylko biletów nikt już nie kupuje, no i filmów nie wyświetla.
Zupełnie inaczej na szczęście potoczyły się losy pochodzącego z początków XX wieku dworku myśliwskiego w podtoruńskim Lesie Piwnickim. Przez lata było tu centrum badawcze biologów z UMK, jednak w pierwszej dekadzie nowego tysiąclecia uniwersytet się z tej placówki wycofał. Jeszcze dwa lata temu dewastowany obiekt wyglądał tak: Ciekawostki Piwnickiego Lasu.
Dziś, wydzierżawiony i wyremontowany przez gospodarzy Szkoły Leśnej na Barbarce, wróci do swojej dawnej roli. 25 czerwca ekolodzy będą świętowali zakończenie inwestycji, ja zajrzałem tam kilka dni wcześniej.
 Dawne zielone okiennice zostały zastąpione przez brązowe.
Wewnątrz, na parterze, jest sala kominkowa.
 A wyżej pokoje gościnne z pięknym widokiem na las, oraz znajdujący się za drzewami staw.
Wejście dwa lata temu było wielkim śmietniskiem...
Podobnie jak i tył budynku. Teraz, na szczęście, wszystko wygląda znacznie lepiej. Na zakończenie dodam tylko, że jako człek wychowany na Pomorzu i w Prusach Wschodnich, uwielbiam w ten sposób łamane dachy.