niedziela, 6 czerwca 2010

Zakątki pełne przygód


Dla kogoś z zewnątrz jest to takie sobie zdjęcie z przejazdem kolejowym. Za tymi torami zaczynają się jednak wąwozy. Miliardy zakamarków, tysiące skarbów, które tylko czekały na to, by je odkryć. Nie przesadzam, podstawę maszyny do szycia (Original Victora, nie jakiś popularny Singer), która dziś mi robi za stolik, znalazłem właśnie tam. Trudno w kilku słowach opisać setki wypraw, generalnie jednak Kolumb był biedny, bo odkrywał nowe lądy, ale o tym nie wiedział. Ja leciałem na wąwozy, bo mnie wołała terra incognita. Świetnie się dogadywaliśmy.

Tam dalej była tarcza. Zwykła tarcza kolejowa, jakie można jeszcze zobaczyć na niezelyktryfikowanych liniach kolejowych. Miejsce legendarne. Do tarczy prowadziły wprawiające ją w ruch przewody, które bardzo fajnie brzęczały, gdy się w nie puknęło. Najlepszy efekt pod tym względem można było osiągnąć skacząc na nie przy metelowej osłonie, której resztki jeszcze w trawie widać. Ciekawe, ile razy na dworcu wariowały z tego powodu urządzenia w nastawni;). Jak przy każdych szanujących się torach, tu też były słupy telegraficzne. W ich przewody rzucało się kamieniami, ale to pewnie każdy kiedyś robił.

A tu się nauczyłem chodzić. Po torach, ale to w zasadzie na jedno wy-chodzi, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie kilometry, które w różnych miejscach i przy różnych okazjach przeszło się torami. Chrzęst kamieni pod butami na zawsze stał się dzięki temu symbolem przygody, a każdy zakręt na kolejowym szlaku kazał zwiększać tempo z nadzieją, że "coś być musi, do cholery, za zakrętem". Jak to miło, że wciąż można tu znaleźć drewniane podkłady. Zapach drewna i smarów konserwujących, który ulatnia się w upalne dni, działa na mnie tak samo, jak stukot kamieni, tymi torami łaziło się przecież na ogół latem, więc woń była nieodłącznym towarzyszem podróży. I ja ten zapach nadal bardzo lubię. W Toruniu przy Świętopełka jest skład kabli telekomunikacyjnych. Mają tam takie wielkie drewniane bębny, które pachną tak samo jak te podkłady. I kiedy ja tam przechodzę, to niech się schowają wszystkie ciechocińskie tężnie! Oddycham całym sobą.

Tu gdzieś płynie rzeczka, która teraz całkiem zarosła. Natomiast w tej dolince było fajne bagno:) a nieco bardziej w prawo zaczynały się pozostałości okopów z czasów wojny. Dalej była wielka poniemiecka grusza i staw, po którym jednak już w moich czasach zostało tylko nieco roślinności i wystający z ziemi wodowskaz.

Czy pisałem już, że nigdzie na świecie obłoki nie są w stanie dorównać tym latającym po pasłęckim niebie? No tak, Mickiewicz wspominał o grze obłoków na Litwie. Byłem tam, cienizna. W okolice Pasłęka trafiło jednak wielu ludzi spod Wilna, może więc obłoki też się repatriowały i poleciały za nimi.

Brak komentarzy: