poniedziałek, 7 czerwca 2010
Dźwięki, których nie można zapomnieć
A w podstawówce, podczas jednej z wakacyjnych wizyt w Pasłęku, zacząłem poznawać muzykę. Nie, to było wcześniej, jeszcze w ferie zimowe, ale też w Pasłęku. Czytałem wtedy „Trzech muszkieterów” i zasłuchiwałem się składakiem Beatlesów przegranym z czarnej płyty na niebieską 90-minutową kasetę niskoszumową z gorzowskiego Stilonu. Wtedy jednak kilka piosenek starczało mi na bardzo długo, więc tak na dobre wdepnąłem dopiero latem. Do świata dźwięków zaniósł mnie latający dywan marki Kasprzak z rozpiętym w ogródku długim kablem, który pozwalał połączyć się z namiotem, w którym wtedy mieszkałem – niestety, sześć baterii R-20 napędzających magnetofon bezprzewodowo, to był wtedy luksus bardzo trudnodostępny. Szkoda też było tracić na nie pieniądze, gdy można je było wydać na kasety. Tu zawsze handlowano mydłem i powidłem. Przez moment w asortymencie były również kasety. Stąd pochodzi „Abbey Road”, której później słuchałem w pierwszym swoim walkmanie. A na targowisku, które do dziś sąsiaduje z tą budą, nabyłem „Yellow Submarine” i „Help!”
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz