Uff, spacer tą cholerną szosą bardziej nam się chyba dał we znaki, niż łazęga po górach. Pierwszy otwarty piwopój – już w Polanicy – powitaliśmy więc z entuzjazmem wędrowców, którzy na pustyni nagle wpadają na studnię. Knajpa, która znajdowała się tuż przy naszym hotelu, właśnie została otwarta i bardzo żałowałem, że zwlekała z tym do końca naszego pobytu. Fantastyczne miejsce! Piwo można sobie, banalnie, siorbać z kufelka, tu jednak ktoś podszedł do sprawy oryginalnie, rozlewając trunek do plastikowych butelek. Ich bateria piętrzyła się na ścianie, napełnianie odbywało się przy pomocy specjalnej maszyny odprowadzającej gaz i nadmiar piany. Za niecałe 20 hrywien można więc tu było wynieść półtora litra napoju, który strudzonym wędrowcom przywracał ochotę do życia.
W ten sposób pokrzepieni, ruszyliśmy na zwiedzanie Bukowela. Przez sześć ostatnich lat, dwa kilometry od Polanicy, wyrósł raj dla narciarzy, jeden z największych w Europie. Ukraińcy chcą tu zorganizować w 2017 roku igrzyska i jestem pewien, że im się to uda, bo w tym miejscu już zostały zainwestowane ogromne pieniądze, za którymi nadal podążają następne. Amatorzy białego szaleństwa patrzyli na to wszystko z zapartym tchem, ja jednak narciarzem nie jestem, lubię po górach chodzić. Mój entuzjazm był zatem umiarkowany. W Bukowelu ceny przewyższają otaczające kurort szczyty. Ludzie szukają więc tańszych miejsc poza ośrodkiem, przez co błyskawicznie zaczynają się rozwijać sąsiednie miejscowości. Na zdrowie, jednak to powoduje, że do pięknej i dzikiej Czarnohory cywilizacja wali drzwiami i oknami.
Mapa szlaków narciarskich i plątanina wyciągów, które do nich prowadzą. Nie pamiętam już, ile ich było, podobno jednak wszystkie polskie trasy razem wzięte, mogą się przy tym, co oferuje Bukowel, schować. Pod każdym względem.
Tu buduje się parking na dwa tysiące aut. Podobny, już w Bukowelu stoi. Oj, trzeba się spieszyć ze zwiedzaniem tych gór, bo niebawem przestaną być one tak cudownie dzikie. Tymczasem jednak pospieszyłem do Polanicy, bo nasz czas w krainie Hucułów dobiegał końca. Zbliżała się też pora kolacji;)
Z kolacją w naszej bazie wypadowej zostaliśmy przeniesieni na pięterko, na dole odbywało się huculskie wesele. Deser trafił mi się więc tego wieczora przepyszny, bo kiedy na salę wparowała orkiestra, to nie wiedziałem za co mam chwycić – za dyktafon (no tak, nie miałem go ze sobą, ale od czego są komórki?), czy za aparat. Piękną dawkę folkloru szybko zastąpiło jednak swojskie umta-umta, zatem dylemat nagraniowo-fotograficzny rozstrzygnął się sam. Swoją drogą, muszę wreszcie kupić porządną lampę błyskową, bo scen tak bardzo ruchomych, skutecznie bez niej fotografować się nie da. Lampę i chyba nowy plecak, bo gdzie ja to wszystko pomieszczę?
Orkiestra wystąpiła w strojach regionalnych, jednak goście i państwo młodzi, sięgnęli po kreacje światowe. Trudno się dziwić, ale jednak...
Oto obrazek z huculskiego ślubu, który odbył się cerkwi w Żabiem ponad 80 lat temu. Zdjęcie pochodzi oczywiście z mojego przedwojennego skarbu, czyli „Polski w krajobrazie i zabytkach” z 1930 roku.
Tak wyglądała sama cerkiew. Chyba tak, bo w książce nie jest napisane, która to, a przedwojenne Żabie miało dwie świątynie grekokatolickie. Najstarsza pochodziła z początków XIX wieku i została zniszczona podczas wojny. Zdaje się, że na jej miejscu wybudowano później siedzibę partii. A może powstała ona na terenie zburzonego również podczas okupacji kościoła? Już nie pamiętam, cerkiewne korzenie domu partii wydają mi się jednak bardziej prawdopodobne.
Szczepko i Tońko we współczesnej wersji huculskiej, czyli dwaj weselni wodzireje.
1 komentarz:
Szymonie, tak to pięknie opisujesz, że chyba tam już nie pojadę - wszystko już wiem :))
Pięknie - jadę dalej, mam takie zaległości, że chyba się do końca marca nie wyrobię :)
Pozdrawiam!
Prześlij komentarz