poniedziałek, 20 lutego 2012

Jeziorko i jego Niesamowite okolice


Wczesny ranek, nogi bardziej myślą o tym, że dopiero co wystawały spod ciepłej kołdry. Kręcą się więc nieco opornie, cała reszta myśli natomiast głównie o tym, że jej zimno, a tymczasem... Trzeba się przeprawić przez Prut. No, może raczej Prucik, bo w tym miejscu rzeka dopiero snuje plany swojego wodospadania, szumienia i ogólnej legendy. Mimo wszystko jednak... Po takiej kładce mogą sobie spokojnie chodzić nad wodą Inkowie, większość z nas skorzystała z tego, że w korycie akurat się nie przelewało i dotarła na brzeg skacząc po kamieniach, prowizoryczny pomost wykorzystując czasami jako poręcz.
Pole bitwy. Tym razem jednak miejsce zmagań natury. Oto drewniany stwór pożerający kamień:). Sceneria jak z „Kłopotów Kacperka, góreckiego skrzata”.
Trudno w zasadzie określić, co w tych górach robi większe wrażenie: ich uroda, dzikość, wielkość, czy też związane z nimi opowieści. Tych ostatnich nałykałem się strasznie dużo, dzięki Saszy – naszemu przewodnikowi, który rok wcześniej prowadził nas także po Gorganach. Człowiek jest jedną wielką encyklopedią gór, chodzi po nich już od lat, dzięki czemu zna każdy kąt, szlak i przejście poza nim. Dostrzega też rzeczy, o jakich my nie mamy pojęcia. W tej zaśmieconej dziurze na przykład ja nigdy bym nie dostrzegł resztek przedwojennej, wyrabianej z kosówki, terpentyny.
Za młodu pędziłem po górach jak szalony, patrząc na szczyty i na zegarek. Teraz jednak pilnowałem, by trzymać się czoła peletonu, oczy i uszy mając szeroko otwarte. Ci, którzy wyrywali się przodem, zobaczyli bardzo ogólny obrazek Czarnochory, jednak o cegłach spod Chomiaka dowiedzieli się dopiero po zejściu z niego, a o tym, że za Szpycią jeszcze niedawno trzeba było szerokim łukiem omijać austriackie zasieki, nie dowiedzieli się chyba w ogóle mijając trawy, które nadal kryły stuletnie kolczaste żelastwo. To tylko dwa z wielu przypadków strat, jakie pędząc, ponieśli.

A wyraźnie jest przecież napisane- nie śmiecić!
Wśród tego syfu Sasza znalazł kulkę z rosyjskiego szrapnela. Zagarnął ją jednak kto inny, nawet nie zdążyłem jej sfotografować...
Ogromnie mi się podoba ten rudawy kolor czarnohorskich połonin. Droga od linii lasu do jeziorka, była bardzo malownicza, obfitowała również w inne atrakcje, na przykład bagienko:). Szkoda tylko, że wrzucając zdjęcie, niemal pół roku po ekspedycji, zapomniałem już, jakie mijaliśmy pasma. Mea culpa, następnym razem uaktualnię bloga szybciej.


Oto i ono same. Rzeczywiście, wrażenie robi niesamowite – choćby dlatego, że wyłania się dość nagle.
Zbiornik nieco zanika. Oczko nie kryje się pod rzęsą, zarastają je trzciny. Ciekawe, co na to jego lokatorzy? Nie mówię tu o ewentualnych rybach, jeziorko swojej niesamowitej nazwy nie zawdzięcza wyjątkowemu położeniu, ale gnieżdżącym się pod nim złym mocą. Podobno do dziś nie można w nim wody mącić, bo to psuje pogodę. Ja spróbowałem i rzeczywiście, następnego dnia pierwszy raz od ponad tygodnia, zobaczyłem chmury. Mieszkającemu tu lichu meteorologicznemu, najwyraźniej brakuje kompana zdolnego zatrzymać zaborczą roślinność.
My nabieramy wysokości, a jacyś tubylcy właśnie rozpalają ognisko. Sama radość, w takim miejscu! Niech ktoś jednak u nas spróbuje rozpalić ogień w parku narodowym...
Jeziorko z góry.
Nad jeziorkiem weszliśmy na szlak przedwojennej granicy. Zza tego kamienia i wzniesienia za nim, wyłania się charakterystyczny wierzchołek Howerli.
To była jakaś ciekawa roślina, ale jej nazwy już zapomniałem.
Kolejny kamień, tym razem ze szczytem Howerli znacznie bardziej widocznym.
Dla odmiany – kolejny słupek tym razem od strony kiedyś czechosłowackiej. Jeśli ktoś się dobrze przyjrzy, zobaczy datę.
Szczyt Rebra widziany z okopu na punkcie przystankowym. Wzniesienie nie miało nazwy, tu jednak towarzystwo zatrzymało się na odpoczynek i stąd miało później ruszyć w nieco inną stronę. Na Rebra mieli iść tylko ochotnicy, naturalnie poleciałem tam w pierwszej grupie.
Zdjęcie zrobione z austriackich okopów gdzieś pod Rebrem. Gdy człowiek patrzy na nasze Karpaty widzi jedno pasmo gór, a nim drugie i dalej doliny. Tu wzniesienia ciągną się po horyzont. Jeśli kończą się wzniesienia ukraińskie, do jego linii dobijają kolejne – rumuńskie. Jak więc w takich okolicznościach, można ograniczać się do zachwytów nad „niebem gwiaździstym nade mną”?
Wierzchołek Rebra i słupek graniczny tuż pod nim.
Panorama ze szczytu Rebra w stronę Popa Iwana. Szczyt, obok którego spotykały się przed wojną granice Czechosłowacji, Polski i Rumunii łatwo poznać, po widocznych ruinach wzniesionego w drugiej połowie lat 30. obserwatorium. Pop Iwan, który swoją nazwę zawdzięcza legendarnemu księciu Janowi, monarsze wielkiego chrześcijańskiego państwa gdzieś na Wschodzie, który ze swoimi wojskami przyjdzie na pomoc Zachodowi, gdy jego rycerstwa znajdzie się w prawdziwych opałach (w średniowieczu te podanie było na starym kontynencie bardzo popularne), kusi mnie od dawna. Ta góra jest moim kolejnym marzeniem i, mam nadzieję, celem kolejnej jesiennej wyprawy. Ileż ja się o niej naczytałem i nasłuchałem!
Góra, bliski jej słupek zbierający trzy granice, no i słynne obserwatorium, które w niezwykle trudnych warunkach budowała cała II Rzeczpospolita (ogólnokrajowa była zbiórka pieniędzy). Gdy tam dotrę, na pewno się pochwalę, tym bardziej, że w tej chwili wyprawa na Popa Iwana jest przedsięwzięciem dwudniowym – wycieczką z namiotami i noclegiem w górach. Tymczasem polecam: BIAŁY SŁOŃ NA POPIE IWANIE

To jest widok spod Szpyci w stronę Rebra. Tego jestem pewien, bo te same skały można zobaczyć na przedwojennym zdjęciu opublikowanym w „Dawnym Pokuciu i Huculszczyznie w relacjach cudzoziemskich podróżników”. Tamta fotografia została zrobiona ze szczytu Szpyci, miniętego przez nas trawersem (czas strasznie gonił nas), kamienie są jednak tak niepowtarzalne, że nie da się ich pomylić.
Kawałek za Szpycią wpadliśmy na grupkę Hucułów, którzy ruszyli w góry, by przy pomocy grzebieni, jakie kiedyś widziałem w rękach gospodyń z tatrzańskich wiosek, zbierać jagody. Fotografując skały Rebra zostałem nieco z tyłu, więc na przełęczy zastałem już ucztę w pełni gotową. Huculi tuż przed nami opuścili jeziorko, widzieli, że się do niego zbliżamy, teraz zaprosili nas więc na małe co nieco: sało domowej roboty (miut, we Lwowie obleciałem później dwa bazary gotów na hurtowe zakupy. Niestety, sprzedawców tej ambrozji, zabrakło), czosnek, pomidorek, ogóreczek, bimberek. Psia krew, a ja przez cały polski i pół ukraińskiego fragmentu podróży taszczyłem w plecaku smalec babcinego wyrobu i akurat wtedy postanowiłem zamienić go na mielonkę...
Nasi gospodarze pochodzili z Tatarowa, do którego zapraszali, bo tam można się zakotwiczyć taniej niż Połoninie i wszyscy tam na turystów bardzo czekają. Mnie nie trzeba było namawiać, skro ludzie są tacy otwarci, no i jeszcze jeśli podobnego sała jest tam więcej... No i ta knajpa z winem i mamałygą...
Przy tym naturalnym stole mógłbym siedzieć nawet do dziś, ale droga przed nami była daleka, a wieczór nadchodził wielkimi krokami, trzeba się więc było szybko ewakuować. Zbyt szybko.

Niemal cały czas leźliśmy szlakiem austriackich okopów, które chyba na wszystkich robiły spore wrażenie. Zawieszone gdzieś pod niebem w tak sielskim krajobrazie, jednak gnicie w nich na pewno nie miało w sobie nic ciekawego. Poza tym od I wojny minęło już prawie sto lat, a jej ślady zostawione na tej ziemi nadal były tak czytelne, jakby broniący tych stanowisk ludzie opuścili swoje pozycje całkiem niedawno. Gadaliśmy o tym, co usłyszał Sasza. W pewnym momencie się zatrzymał, zszedł ze ścieżki, pogrzebał trochę w trawie, odwrócił się do nas, pokazał na ziemię i powiedział: „Widzieliście okopy, no to teraz popatrzcie na zasieki”.
Na tym odludziu czas naprawdę biegnie swoim szlakiem, znacznie wolniej niż gdzie indziej...

Wracając do bazy zabraliśmy na stopa dwoje Hucułów. Pan Zagłoba, wiecznie śpiewający nasz mistrz ceremonii, namówił ich, by dali z siebie głos. Argumentem przetargowym była butelka koniaku, która zaczęła krążyć po autobusie, więc poziom wesołości na jego pokładzie szybko się podniósł. Udzielił się również naszym gościom, którzy jednak szybko wysiedli, bo jechali niedaleko. Ich miejsce niebawem zajął jednak Roman, Hucuł, jadący na jakąś imprezę, na której miał zamiar wystąpić w dość tradycyjnym odzieniu.
W sumie, głupi był ten Charon, co za przewóz pobierał walutę. Jakże sympatyczna by była jego łódź, gdyby pozwolił jej pasażerom śpiewać. Helleńscy bohaterowie na pewno znali ciekawe piosenki. Nasz nowy pasażer trafił jednak do autobusu, a nie łodzi, jechał też gdzieś za Worochtę, a nie na drugi brzeg Styksu. Do tego, by się uaktywnił wokalnie, wcale nie trzeba go było namawiać, ale i tak gdzieś między fotelami wypłynęła i ruszyła w obieg, butelka śliwowicy. Gość, choć znalazł się w autokarze, poczuł się jak w siódmym niebie. Pośpiewał, później zaczął recytować wiersze, aż wreszcie wyciągnął zza pazuchy drumlę i zaczął na niej grać (na moje kolejność mógł odwrócić). Jak niewiele trzeba, by przerzucić most między narodami...
Na zewnątrz tymczasem góry szykowały sobie pierzynę mgły, by czekać w niej nocy. Ja natomiast wyjąłem z buta coś, co na początku tej wyprawy było solidną wełnianą skarpetą, a po długich godzinach wędrówki, zamieniło się w jej strzęp. Następnego dnia czekała nas jednak rekonwalescencja i zwiedzanie okolic. Tak się w tej pogoni za górskimi ciekawostkami rozpędziłem, że gotów byłem kolejny raz wyjść na szlak, jednak nizinne atrakcje również były bardzo obiecujące...

5 komentarzy:

Night pisze...

No! To są góry, a nie tam jakieś zdeptane Tatry :p

Czy w tym roku tez wybierasz sie w tamte okolice?

Kasia pisze...

Ależ masz tu serię genialnych widokówek!

Anek pisze...

Ale Pan jest okropny! Żeby takie zdjęcia tak długo chować! Pięknie tam...

SzymonS pisze...

Mam zamiar się wybrać, Pop Iwan czeka. Ale kusi mnie też Rumunia;).

No dorobiłem się kolekcji widokówek. Zdjęcie jest jednak tylko małym wycinkiem całości, a w tych górach najbardziej niesomowite są przestrzenie i pustka. Starałem się więc nie ograniczać jej przewijającymi się na zdjęciach ludźmi.

Oj, trzeba się dużo nasiedzieć, by te wszystkie fotki przebrać i ozdobić jakąś treścią, a ja miałem przez ostatnie pół roku owsiki i siedzieć nad stroną mi się specjalnie nie chciało:).

Grzegorz pisze...

Piękne i rozległe te połoniny, coś niesamowitego. Mam ochotę założyć dobre buty, kurtkę, zabrać plecak i tak iść i połykać tę przestrzeń a wieczorem przy dobrym żarciu posłuchać ichniej muzyki i spróbować jedynego słusznego trunku.
Ech..w stepie szerokim....