Górną część szafek w swojej kuchni ozdobiłem kolekcją starych kufli od piwa, kamionkowych butelek i antycznych żelazek. Trzymam tam również dwie wielkie, pochodzące spod Tamy Brodzkiej śruby mocujące kiedyś podkłady zlikwidowanej linii kolejowej Iława-Brodnica, oraz dwie pary swoich własnych butów. Siedmiomilowych, jeśli nie lepiej! Nowotarski Wojas produkował kiedyś naprawdę wspaniałe obuwie. Przy odrobinie silnej woli, obecnie firmowane tym znakiem buciory, również jednak mogą zanieść człowieka daleko.
Podczas ubiegłego urlopu, to odległe wspomnienie obuwniczej świetności zaniosło mnie najpierw do Sandomierza PRZYSTANEK PIERWSZY. Jak napisałem, do tego pięknego miasta musiałem dotrzeć autobusem, ponieważ kolej zamknęła tam tory. Tak samo więc przyszło mi zatem Sandomierz opuścić. Autokar rozpoczynał swój kurs w Warszawie, gdzie najpierw musiał się zmierzyć z korkami, w Małopolsce miał już zatem ponad godzinę spóźnienia. Później tego raczej nie nadrobił, w Przemyślu pojawiłem się więc już po zmierzchu.
W podobnej scenerii zobaczyłem miasto za pierwszym razem, gdy wysiadłem z pociągu i zamiast miasteczka (w książce, dzięki której starałem się przeprowadzić wtedy pionierskie rozpoznanie, Przemyśl nie prezentował się zbyt okazale), zobaczyłem miasto. Pamiętam, że zagadnąłem wtedy napotkanych na stacji policjantów o miejscowe schronisko PTSM. Gliniarze występowali w dwóch sztukach, jeden był gruby, a drugi chudy. Obaj zrobili wielkie oczy, p-oczym szczuplejszy zapytał bardziej krągłego – PTSM? A co to jest? Bardziej krągły okazał się być również bardziej pojętnym, odpowiedział więc swojemu koledze, że to taki dom dla turystów. Szerokości oraz długości geograficznej, dzięki którym mógłbym te miejsce w przemyskiej przestrzeni zlokalizować, już mi jednak nie podał.
Odwiedzając miasto po latach, tym bardziej więc nie zawracałem sobie głowy podobnymi poszukiwaniami, udałem się pod adres już sprawdzony. Przy okazji złowiłem także kilka nocnych widoków miasta – w sumie, tak jak kiedyś – niespecjalnie ciekawych. Naprawdę warta tego, by zawiesić na niej oko, była chyba tylko dzwonnica rzymskiej katedry, która na zdjęciu na pewno nie robi równie ciekawego wrażenia.
Lubię zaglądać do starych bram. Szczególnie takich ozdobionych starymi napisami.
Ranek, jaki mnie w Przemyślu przywitał, był upalny i szczególny. 17 września, trudno się było obudzić w miejscu bardziej symbolicznym, które czwarty rozbiór Polski podzielił wzdłuż Sanu. Swój aparat fotograficzny zaniosłem więc wtedy najpierw w stronę usadowionego nad rzeką bunkra sowieckiej linii Mołotowa. Zapamiętałem go jako bryłę zaniedbanego betonu, zobaczyłem jednak w formie odnowionej.
W jednej z największych twierdz Europy fortyfikacyjnych pamiątek można znaleźć wiele. Chociażby Bramę Sanocką z czasów CK, na którą można trafić mijając sowiecki bunkier. Podróżując po Polsce szykowałem się do skoku na nowe szlaki Ukrainy, w kraju jednak wziąłem na cel przede wszystkim ścieżki już wcześniej przedeptane. Zajrzałem więc w ten kąt Przemyśla, bo tu pierwszy raz zobaczyłem kiedyś, bardzo wtedy zaniedbane, resztki legendarnej fortecy. Kawałek za nią były natomiast krzaki, w których przed laty, rozbiłem swój pierwszy przemyski obóz. W środku nocy rozłożyłem wtedy po omacku namiot, ograniczając się tylko do jego rozwinięcia. Na podłodze położyłem śpiwór, przykryłem się tropikiem. Szykując sobie spanie w takich okolicznościach, rano człowiek budzi się na ogół obok jakiejś krowiej kupy, bądź wcześniej, wyrywają go ze snu mrówki. Ja miałem warunki idealne, bo trafiłem na dziką plantację mięty. Do dziś jednak ona nie dotrwała, kawałek za bramą forteczną zobaczyłem wędrujące w górę krzesełka wyciągu, tereny obozowe zajęły obiekty sportowe. No cóż – na zdrowie!
Podczas pierwszych wizyt w Przemyślu wpadła mi w oko kamienica na Zasaniu, zamykająca plac, do którego uchodzi droga prowadząca z mostu. Tym razem się na nią nie napatrzyłem, bo kraj był ogarnięty gorączką przedwyborczą, fasada domu zniknęła więc pod wyborczymi szmatami, które zasłoniły widok z wielu jej okien.
Tu scena polityczna zaprezentowała się niemal w całości. Województwo zaznaczone na mapie Polski w jej prawym dolnym rogu zdominowane było jednak przez plakaty kandydatów prawicy – w sumie nihil novi pod karpackim słońcem. W Przemyślu kampania wyborcza atakowała na każdym kroku. Niektórzy parlamentarni kandydaci, nie pamiętam już ich barw klubowych, postanowili zresztą na tym ogniu upiec dwie pieczenie. Jeden przy tej okazji reklamował np. swoją hurtownię dywanów – czyżby latających? Inny natomiast oferował okazyjne wyprzedaże.
O synagodze na Zasaniu (ej, aż się prosi, by temu Zasaniu wtłoczyć w odpowiednie miejsce jedną literkę „r”. Nie będę jednak prosięciem i nie spróbuję tu tego zrobić) czytałem w jakiejś książce, że była ładna. Widziałem tam nawet zdjęcie fresków zdobiących jej wnętrze jeszcze w latach 60. Do niedawna mogłem się założyć, że budynek był tam opisany w czasie przeszłym, miał stać w miejscu obecnej stacji benzynowej. Kiedyś je mijałem, nie zrobiłem jednak zdjęcia, więc teraz postanowiłem ten błąd naprawić. Jakże się zdziwiłem, gdy dotarłem na miejsce i za płotem stacji zobaczyłem... synagogę. Bo przecież tak charakterystyczny budynek nie może być niczym innym! Jaką gapą musiałem być wcześniej, że go nie zauważyłem?!
A oto główna synagoga Przemyśla, budynek w 1910 roku ufundował Mojżesz Scheinbach. Dziś jest tu biblioteka, gdy trafiłem tu przed laty pierwszy raz, nie było nic, teraz jest wystawiona przez Fundację Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego tablica, z której – poza datą budowy i nazwiskiem sponsora – można wyczytać, że w 1939 roku w Przemyślu mieszkało 20 tysięcy Żydów, którzy stanowili 30 procent społeczności miasta.
W przemyskiej dzwonnicy mieści się dziś muzeum dzwonów i fajek. A może raczej fajek i dzwonów, bo często najpierw pali się fajkę, a później inni słyszą bijące dzwony. Podobno ciekawe miejsce, jak można jednak pod taką instytucją ulokować parking? Wielka fajka u stóp wieży staje się wtedy eksponatem przymusowo wciśniętym w krajobraz.
Tym razem nie udało mi się dotrzeć na przemyski kirkut, bardzo zresztą interesujący, bo dowodzący tego, że przemyska społeczność żydowska była silniej niż gdzie indziej zasymilowana. Wspiąłem się jednak na górę cmentarzy wojennych, której nie widziałem podczas poprzednich wizyt w tym mieście. Wlazłem na nią i się zdziwiłem, najpierw pozytywnie, bo idąc wzdłuż cmentarnego płotu, po drugiej jego stronie zobaczyłem jakąś grupę Węgrów. Ładnie śpiewali, ale nie wiem o czym – niech ktoś spróbuje zrozumieć węgierski. Niestety, zanim znalazłem w tym płocie jakąś dziurę i przedostawszy się przez nią na drugą stronę ruszyłem nazad w stronę Madziarów, ich już tam nie było. Zostały po nich jednak kwiaty, które wskazały mi drogę to kwatery CK żołnierzy. Ta składała się głównie z wielkich połaci trawy oraz dość nielicznych krzyży – czarnych i bezimiennych.
Tablica mówi bardzo ładnie o pojednaniu i o odnowieniu cmentarza w 2004 roku dokonanego rękami miasta oraz austriackiego Czarnego Krzyża. Nigdzie jednak nie widać ani jednego nazwiska. To mnie zdziwiło, ale później na Ukrainie, gdzie również trafiłem na kilka podobnych nekropolii, zastałem to samo. Sasza, nasz górski przewodnik mówił zresztą, że przynajmniej we wschodnich Karpatach, cmentarze wojenne są na ogół bezimienne, bo dziś przeważnie nie wiadomo, kto na nich leży.
Nawet po śmierci – porządek musi być. Tu leżą umundurowani poddani cesarza z Berlina. Nie jestem już dziś pewien, ale wydaje mi się, że krzyże za tym murem również były raczej ozdobione liczbami, a nie nazwiskami. Wojskowi, choć uzbrojeni często po zęby, bywają jednak często bardziej ulotni od cywili.
Brama kwatery niemieckiej.
Tu bezimienne krzyże, tam pośmiertny porządek, a zaraz obok tablica i dwa krzyże. Tylko tyle, ku czci 9.000 pochowanych Rosjan. Czy może raczej żołnierzy armii carskiej, bo pewnie nie wszyscy czuli się Rosjanami?
Rosyjską mogiłę odwiedził przede mną ktoś z Wielkiej Brytanii i zostawił na niej krzyżyk z makiem.
Fajna inicjatywa, ale co jest jej motorem? Promocja miasta? Eee, drodzy gimnazjaliści i ich nauczyciele...
Oryginalna odmiana „złego psa”.
Uff, santo subito wizerunek powinien być chyba jednak jakoś prawnie chroniony, by nikt już więcej nie robił mu krzywdy.
Kopuła, jak sama nazwa wskazuje, służy do... No dobra, nieważne. Ta pancerna pamiątka z przemyskich fortów wzięta spoczywa dziś przed przemyskim muzeum, dość nowoczesnym budynkiem, który mi do sąsiadującej z nim starej zabudowy niespecjalnie pasuje. Podobno jednak muzeum ma bardzo bogate zbiory, jednak na podziwianie ich zabrakło mi czasu. Na każde miasto przed wypadem na Ukrainę miałem przeznaczoną niecałą dobę.
A swoją drogą, wydaje mi się, że ta kopuła kiedyś prezentowana była gdzie indziej, jakoś bliżej zamku. Może jednak się mylę? Zresztą co to znaczy, przedmiot ważący kilka ton również może podróżować. Podróże kształcą.
Kiedyś, w krakowskim jeszcze „Przekroju” przeczytałem, że w Przemyślu odsłonięty został pomnik dobrego wojaka Szwejka. Gazeta ozdobiła nawet swój tekst zdjęciem monumentu. Przy najbliższej wizycie w Przemyślu skorzystałem więc z okazji, by ten pomnik znaleźć. Samodzielne poszukiwania nie przyniosły rezultatu, udałem się więc do informacji turystycznej, gdzie usłyszałem, że taki pomnik powstał w Sanoku. Wydało mi się to trochę dziwne, jednak nie załamywałem rąk, Sanok podczas tych podkarpackich peregrynacji również zamierzałem odwiedzić. Bardzo się zresztą z wizyty tam ucieszyłem, to bardzo ładne miasto. Pomnika Szwejka jednak nie znalazłem. Poszedłem więc do informacji turystycznej, by tam szukać pomocy. Na miejscu jednak nieco osłupiałem, bo usłyszałem, że pomnik powstał nie w Sanoku, ale w... Przemyślu.
Tym razem zastałem dobrego wojaka siedzącego na przemyskim rynku, gdzie wcześniej na pewno go nie było. Dziś szwejkowe podobizny można zresztą spotkać we wszystkich historycznych punktach Przemyśla. Wojak stał się wizytówką działającego tu i opiekującego się takimi miejscami stowarzyszenia.
Katedra grekokatolicka. Przed wielu laty stanąłem na jej progu pewnej niedzieli i zostałem za nim na dwie msze. Ikony, śpiewy, kadzidła, do których dokładał się jeszcze zapach drewnianych rusztowań... To była prawdziwa świątynia zapachów! Tym razem jej wrota zastałem zamknięte, mogłem sobie tylko przez szybę popatrzeć na ikonostas.
Przemyski brzeg rzeki nie jest najlepszym miejscem do fotografowania miejskich świątyń. Najciekawiej prezentują się one z Zasania, skąd widać trzy kościoły, jeden nad drugim. Oko obiektywu trzeba jednak kierować na nie przy zachodzie słońca, ja tymczasem po Przemyślu latałem rano. Patrząc na Przemyśl z drugiego brzegu, musiałem więc bardzo mrużyć oczy.
Front katedry zdobi tablica ku czci Jana Pawła II, który przekazał ją grekokatolikom po awanturze wokół przemyskiego karmelu. Hm, dziś patrzę na szambo jakim poznańska prowincja franciszkanów zalewa Toruń i strasznie żałuję, że na rozsądek polskiego papieża liczyć już nie można...
Ulica Katedralna. Nazwa bardzo uzasadniona, stojąc na niej człowiek widzi dwie katedry – unicką i katolicką. Tu, ze schodów tej pierwszej, widać drugą. Nazwa swojego szczególnego znaczenia, nabrała jednak z czasem. Wcześniej przecież grekokatolicy główną świątynię swojej diecezji lokowali nieco wyżej.
Ta sama dzwonnica za dnia, oświetlona słońcem.
Dwa straszne bliźniaki z przemyskiej katedry katolickiej.
Zacny Fredro tu leży... Nie ten, bo pisarz spoczywa w Rudkach pod Lwowem. Zacnych Fredrów osiadła na tej ziemi familia wydała jednak więcej, jeden z przodków hrabiego Aleksandra był nawet przemyskim biskupem.
Józef Sebastian Pelczar, biskup przemyski z początku XX wieku. Ciekawy człowiek, czytałem jego pisma.
Ze specjalną dedykacją dla mistrza Romana Sucha, którego korzenie tkwią zresztą gdzieś na Podkarpaciu. Objadałem się właśnie obiadem, gdy po drugiej stronie placu dworcowego wpadł mi w oko ten napis, a że sztućce były mi równie podręczne jak aparat, odłożyłem te pierwsze i wypaliłem z Cannona. Pod nosem miałem też słynny dziś budynek głównej przemyskiej stacji kolejowej, w połowie września był on jednak jeszcze szczelnie opakowany rusztowaniami. Zeżarłem więc, co miałem zeżreć, w tymczasowej kasie kupiłem bilet i ruszyłem w stronę przystanku numer trzy. Słońce świeciło jak głupie, upał żarł się z nieba. Miło to wspomnieć, szczególnie teraz, gdy świat jest skuty mrozem.
3 komentarze:
Widać, że urlop ;)
Ładne te cmentarzyki, ale tabliczka gimnazjalistów - jakiś horror...
Już ładniejsze były te co MET zostawiał na cmentarzach, skąd brał nagrobki. Nie dało się mniejszej zamontować, czy wyobraźni zabrakło...
A można by tak zdjęcia wyprostować?
Szymonie, a maszli może jeszcze jakieś zdjęcia owego nagrobka Fredry? Bardzo mnie to zainteresowało...
Zdjęć wyprostować nie można, bo ja krzywo patrzę.
Fotografie nagrobka Ci Miś wyślę, mam jednak tylko te dwa, które widać na stronie. Ale jest to chyba dość słynne epitafium, zatem powinieneś trafić na inne jego ślady. Gdyby co, to przy okazji kolejnego urlopu będę się starał wejść na Popa Iwana, ponownie zatem pojawię się na Ukrainie i znów będę startował z Podkarpacia. Postaram się wtedy zahaczyć o Przemyśl, by miejsce spoczynku "zacnego Fredry" obfotografować dokładniej.
Prześlij komentarz