sobota, 16 października 2010

Kąty rodzinne

Wieżowiec, który wystaje zza ucha Waldemara Przybyszewskiego stoi vis-a-vis tego, w którym przez lata mieszkałem. Dzięki temu mogłem więc śledzić jego budowę, a zaczęła się ona jeszcze za komuny i wtedy panowie majstrowie wznosili średnio jedno piętro na rok. Nie skończyli jednak do upadku systemu, a gdy zmieniła się władza, zmienił się również sposób budowania i wieżowcowi nowe piętro rosło w ciągu miesiąca.
A mieszkałem w lewym górnym rogu tej szafy. Z dziesiątego piętra miałem naprawdę fantastyczne widoki i niesamowite zachody słońca (wszystkie okna były na zachód). Innych zalet sobie nie przypominam.
Ulica Janka Krasickiego, później Michała Sczanieckiego. Tu się uczyłem jeździć na rowerze i nadal z dużą przyjemnością tędy chodzę. Ciche, zielone miejsce wiosną pachnące liśćmi, które właśnie rosną, a jesienią tymi, które opadły. Niedługo, gdy tuż obok poleci Trasa Średnicowa, tak cicho już tu nie będzie. A swoją drogą, od kiedy pamiętam, na rogu tej ulicy i Świętopełka zawsze lubili zaczajać się policjanci. Początkowo nazywali się oczywiście milicjantami i przyjeżdżali tu wołgą. Szkoda, że wtedy tego nie sfotografowałem!
Ja z tej górki na sankach zjeżdżałem! Obniżyła się z powodu erozji, czy też ja zmieniłem punkt widzenia?
Sklep osiedlowy. Za komuny pojawiały się w nim czasem jogurty, takie w białych kubeczkach z twardego plastiku, zamykane srebrnym kapselkiem podobnym do tego z butelek od mleka, ale oczywiście większym. Były rzadkie i smakowały trochę jak dzisiejszy actimel, całkiem nieźle. Kiedyś, pochłaniając jeden z nich, na dnie kubka znalazłem jakieś farfocle, a ponieważ w tych czasach w butelkach z oranżadą można było znaleźć np. muchy, albo resztki etykiet zastępczych, końcówkę jogurtu wylałem do zlewu. Okazało się jednak, że to nie były śmieci, ale owoce. Skąd jednak miałem o tym wiedzieć, przecież nawet nie wyobrażałem sobie tego, że w jogurtach mogą być owoce.
Sklep sfotografowałem z niezbyt reprezentacyjnej strony, tu jednak był kiedyś skup butelek, do którego biegało się z ogromnym koszem wypełnionym szkłem, by później zasilić świnkę skarbonkę nowymi banknotami. Tuż obok stał też szary barak, gdzie się nosiło makulaturę, tą jednak nie handlowałem, ponieważ wtedy wymieniało się ją nie na pieniądze, ale rzecz znacznie cenniejszą – papier toaletowy.

4 komentarze:

Kasia pisze...

"Początkowo nazywali się oczywiście milicjantami i przyjeżdżali tu wołgą."

czarną?;)

SzymonS pisze...

Czarnym woronem jeździły inne służby. Ta wołga była niebieska.
Wołga, wołga
mać radnaja
eto ruskaja rieka
ehm, przepraszam;>

Anek pisze...

Czarną wołgą rodzice mnie przywieźli ze szpitala :) W tym czasie wujek dla nas "łatwił kuchenkę gazową na szczeblu wojewódzkim".

SzymonS pisze...

Już wiadomo zatem, dokąd trafiały porwane przez mityczną czarną wołgę dzieci...